W lato 2005 roku udało mi się zrealizować samotną, rowerową wyprawę w Himalaje, podczas której pokonałem kilka najwyżej położonych przejezdnych przełęczy świata. Podróż ta była dla mnie okazją poznania. Poznania nie tylko nowej kultury, historii kraju czy cudownego krajobrazu ogromnych Himalajów, ale przede wszystkim do poznania siebie. Była to również okazja do poznania innych ludzi, którzy żyjąc w skrajnie trudnych warunkach, zarażali mnie swoim uśmiechem i serdecznością. Ten niewymuszony uśmiech często wynagradzał cały trud i zmęczenie poniesione na zakurzonej drodze, a kubek gorącej herbaty dodawał sił na dalszą drogę. Bez pośpiechu, na każdym prawie kroku duchowo wzbogacany, choć czasem fizycznie potwornie zmęczony, mogłem do woli upajać się otaczającą mnie rzeczywistością. Rzeczywistością pełną kontrastów i na każdym kroku zaskakującą swoją różnorodnością.

Odkrywanie nowej rzeczywistości
Moim pierwszym celem podróży były doliny Kinnaur i Spiti, skąd zamierzałem udać się dalej na północ, aż do Ladakhu - krainy niebotycznych przełęczy i ogromnych, bezkresnych, pustynnych krajobrazów. Pierwsze dni jazdy były dla mnie absolutnym szokiem. Oszołomiony różnorodnością wrażeń, przypadkowych spotkań i przeróżnych przygód, powoli poznawałem i akceptowałem zupełnie nową dla mnie rzeczywistość. Potworny upał, wszechobecny brud i zaduch, drażniący nozdrza zapach fermentujących szczątków, natarczywość naganiaczy, a nade wszystko rzucająca się w oczy bieda, były odkrywaniem zupełnie innego świata, bynajmniej niezbyt wtedy pociągającego. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w wysokich górach, gdzie, pocieszałem się, nie będzie tak gorąco i nie będzie już takich tłumów.

Droga donikąd
Po kilku dniach jazdy byłem w Kinnaur. Dolina, która miała być dla mnie oazą spokoju i wytchnienia od wielkomiejskiego hałasu i wszędobylskich tłumów, okazała się być bardziej nieprzewidywalna, niż mogłem to sobie wyobrazić. Wypływająca z okolic góry Kajlash w Tybecie rzeka Sutledź tak bardzo wezbrała, że masy skalne, które ciągnęła za sobą, zniszczyły drogę na odcinku kilkuset kilometrów i spowodowały zagładę kilkunastu wiosek. Zostałem uwięziony w niewielkiej miejscowości Sangla i razem z kilkudziesięcioma turystami byliśmy zmuszeni czekać na pomoc wojska w wydostaniu się z pułapki. Wszystko prawdopodobnie skończyłoby się bez większych niespodzianek, gdyby nie dodatkowy bagaż w postaci roweru, którego to nie chcieli zabrać pilot śmigłowca i towarzyszący mu wojskowi. Czekał mnie kilkudniowy marsz przez wysokie partie Himalajów do miejsca, gdzie mogłem kontynuować jazdę. Gdyby nie pomoc przypadkowo spotykanych ludzi i wojska, zapewne utknąłbym gdzieś po drodze, a nawet jeśli nie, to przejście przez góry z obładowanym rowerem zajęłoby mi niewspółmiernie więcej czasu. Nie obyło się bez niespodzianek. Przeprawa przez wezbraną rzekę w metalowym koszu ciągniętym na linach była niezapomnianym przeżyciem. Po drugiej stronie rzeki jeszcze nie raz musiałem przenosić rower po zwalonych masach skalnych, ale wreszcie droga była wolna.

Wrota do "Małego Tybetu"
Z Rampur autobusem dostałem się do Kullu, i dalej, już na rowerze, do Manali, skąd bierze początek druga co do wysokości przejezdna droga na świecie. Jadąc przez prawie pięćset kilometrów do Leh przejeżdża się przez kilka cztero i pięciotysięcznych przełęczy, z których najwyższa - Tanglang - znajduje się na wysokości 5328 m .n.p.m. Ladakh, którego stolicą jest Leh, to dawne buddyjskie królestwo ze wspaniałymi klasztorami W jednym z nich miałem okazję uczestniczyć w buddyjskim nabożeństwie zwanym pudźa. Podczas chóralnego recytowania świętych wersetów szybko zapadłem w rodzaj letargu, w którym trwałem unoszony dźwiękami jednostajnej, powtarzającej się melorecytacji. Zasnąłem, a kiedy obudziłem się, nade mną stał uśmiechnięty mnich, częstując tybetańską herbatą z solą i masłem z mleka jaka.

Na dachu świata
Z Leh udałem się do doliny Nubry, graniczącą ze spornym ciągle rejonem Aksai Chin. Po drodze pokonałem przełęcz Khardung uważaną za najwyższą przejezdną przełęcz drogową świata, znajdującą się na wysokości 5604 m. n.p.m. Droga schodząca do doliny Nubry była w fatalnym stanie. Mnóstwo kamieni, śniegu, błota i płynących wzdłuż albo w poprzek drogi strumieni, przez które musiałem się przeprawiać. Pozwolenie, które musiałem zdobyć aby wjechać do doliny, umożliwiało dojechanie jedynie do wioski Panamik, skąd musiałem już wracać na południe. W ciągu kilku dni spędzonych w okolicy niejednokrotnie spotykałem się ze spontanicznie okazywaną ludzką życzliwością i dobrocią. Spotkania z mieszkańcami doliny, z ich uśmiechem i dobrym słowem pozostaną dla mnie jedną z najpiękniejszych pamiątek z podróży.

Pożegnanie gór
Z Leh do Manali wracałem autobusem, co z uwagi na chorobę lokomocyjną jakiej doświadczyłem, nie było najlepszym rozwiązaniem, ale na powrót rowerem nie miałem już czasu. Po kilku dniach jazdy byłem z powrotem w potwornie męczącej stolicy. W obezwładniającym upale zwiedzałem cuchnące zaułki, przeciskając się przez kłębowiska ludzi i stragany handlarzy, mijając bezpańskie wychudłe krowy, żebraków, ascetów i gromady włóczących się bez celu obszarpańców. Niemiłosiernie zmęczony fizycznie i psychicznie liczyłem godziny do powrotu do kraju...

Kłopotliwy nadbagaż
Nadszedł wreszcie dzień odlotu. Ponieważ w Indiach zawsze należy się spodziewać niespodziewanego, czekałem co jeszcze może mi przytrafić się na lotnisku. Pełen niepokoju myślałem o rowerze. Obawy okazały się słuszne. Podczas odprawy paszportowej powiedziano mi, że rower to specjalny bagaż i zażądano za jego przewóz równowartości prawie czterystu dolarów! Stałem zrezygnowany obok kontuaru patrząc, jak inni są bezproblemowo odprawiani i nagle wpadłem na genialny pomysł. Zasugerowałem, że odczepię koła, opakuję resztę w folię i wtedy to już nie będzie bagaż specjalny, ale zwykły. Bez kół to już nie będzie rower, powiedziałem. Pan za kontuarem uniósł wysoko brwi i urzędowym tonem wypowiedział "Ok.". Odczepiłem więc koła, pobiegłem do miejsca, gdzie specjalna maszyna upodobniła mój rower do kokonu i prześwietliwszy go raz jeszcze (były potrzebne nowe nalepki), wróciłem na miejsce odprawy. Okazało się, że razem z namiotem i z drobiazgami, które oddałem jako bagaż główny, miałem trzy kilogramy więcej niż dopuszczalne 20 kg i za te trzy kilo extra zapłaciłem siedemdziesiąt dolarów. W samolocie wreszcie odetchnąłem z ulgą. Jeszcze długo nie mogłem uwierzyć, że jednak wszystko się udało. W Kijowie, gdzie miałem przesiadkę, pytano mnie, cóż to takiego przewożę, że za jeden kilogram nadbagażu zapłaciłem prawie dwadzieścia pięć dolarów. "To tylko rower, mój najlepszy przyjaciel, odpowiedziałem z uśmiechem..."

Piotr Strzeżysz