Pieniny (2004)

Tegoroczne prawdziwe wakacje trwały dla nas dokładnie tydzień - tyle właśnie czasu mieliśmy na pobyt w Krościenku i okolicach... Dotarliśmy tu 8-go września po południu PKSem bezpośrednio z Warszawy (via Tarczyn, Grójec, Radom, Kielce, Kraków i Nowy Targ) uprzednio znalazłszy w sieci kwaterkę (na www.kroscienko.pl) u przemiłej Góralki na ul. św. Kingi 81 - tuż u wylotu PPNu (czyli Pienińskiego Parku Narodowego).

9-go września po wcześniejszym odespaniu się ruszyliśmy zielonym szlakiem (przy nieco wietrznej pogodzie) - ostro pod górę do przełęczy Sosnów. Szlak świetny, krajobraz jak w Kampinosie w tym, że góry (co oczywiste) i bardziej zmienny (polany - las). Przydały mi się codzienne marsze na piechotkę do pracy - dzięki temu nie czułem wielkiego zmęczenia nawet przy ostrzejszych podejściach. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej niebieskim szlakiem do wejścia na Sokolicę (od której to góry przyjęła nazwa drużyna piłkarska z Krościenka ale o tym później). Tam sympatyczny pracownik PPNu sprzedał nam dwie wejściówki na szczyt (podobnie było potem na Trzech Koronach) w formie kolorowych pocztówek. Na szczycie - skałki i barierki, których nie było w czasach, kiedy jako mały chłopaczek byłem tu z matką. Po obejrzeniu z mniej więcej lotu ptaka dużego fragmentu przełomu Dunajca i panoramy Szczawnicy zeszliśmy nie spiesząc się niebieskim szlakiem do przeprawy promowej tuż przed Szczawnicą. Tam powitani przez kaczki bardziej namolne od tych w Parku Saskim czekaliśmy na flisaka, który niebawem podpłynął tratwą i w czasie przeprawy opowiedział coś niecoś o okolicznych szczytach. Po drugiej stronie Dunajca mieliśmy dwie opcje - albo bezpośrednio z buta do Szczawnicy albo w tym samym kierunku ale przeciwnym zwrocie do 10 minut do granicy ze Słowacją. Wybraliśmy drugi wariant klnąc w duchu, że nie wzięliśmy paszportów. Na granicy pierwsza rzuciła mi się w oczy biała Łada Niva Słowaków (jako fan tej terenówki nie mogłem o tym nie napisać ;-) ) a dopiero potem Defender naszych. I cóż się okazało - że można w tym miejscu przekraczać granicę na dowód - co też w dniach kolejnych uczyniliśmy, a na razie w tył zwrot i do Szczawnicy na obiadek - gdzie w barze Pieniny połakomiłem się na tak zwaną przez tutejszych kwaśnicą (kapuśniak z gotowanymi żeberkami) i fasolkie po betoniarsku ;-) Po obiedzie, jako, że była jeszcze młoda godzina ruszyliśmy zwiedzić Szczawnicę. Moje uczucia były mieszane - dawno temu tu byłem i wtedy, jako malcowi wydawała mi się wielka niczym Warsiawka - teraz zmalała zdecydowanie ale dalej jest typowym kurorcikiem raczej dla emerytów choć prlowskie kompleksy (np. Aida, ale kawkie parzone mają wporządeczku) podupadły na korzyść kwater i hotelików prywatnych. W pijalni wód mineralnych pocałowaliśmy klamkę (czynne do 18:00) ale za to obejrzeliśmy w części zdrojowej stare, drewniane budowle z epoki - część zrujnowanych, a część ładnie zachowanych i odrestaurowanych. Do Krościenka wróciliśmy pksem po drodze jeszcze zakaszając plakacik z meczu Szczawnica - Krościenko (jak się okazało potem po lekturze "Tygodnika Podhalańskiego" wygranym przez Krościenko 3:0 - nie dziwię się, że facet w budce z gazetami krzywo na mnie patrzył, jak pytałem o tutejszą drużynę taką jak Sokolica w Krościenku)...

10-go września powiedzieliśmy sobie, że nie ma lekko i Trzy Korony będą nasze, zwłaszcza, że się wypogodziło (i piękna pogoda nie opuszczała nas aż do dnia wyjazdu). Ruszyliśmy, tak jak dzień wcześniej, zielonym szlakiem do Przełęczy Sosnów. I co się okazało - że warto dwa razy iść tym samym szlakiem. Ania doczytała się w przewodniku Nyki, że właśnie na tym szlaku leży niezauważona przez nas wczoraj mała jaskinia, którą tym razem namierzyliśmy przy jednym z jarów - i okazało się, że jest zamieszkała - naprzeciw nam kilkakrotnie wylatywał piękny nietoperz mijając mnie o centymetry, także mogliśmy się mu dokładnie przyjrzeć... Potem, od przełęczy ruszyliśmy niebieskim i bardzo pięknym szlakiem (zalesione szczyty i niezłe wspinanie się po skałkach) do Czertezika, gdzie czekał na nas świetny punkt widokowy na Przełom Dunajca i drogę rowerową do Czerwonego Klasztoru i dalej przez Białe Skały do Bajków Groni, gdzie na polance na rozstaju dróg stała sympatyczna babcia z maślanką i kompotem. Szlak od Czertezika obfitował w skokowe zmiany krajobrazów - od prawie tatrzańskich przez kampinoskie do polanek w stylu ogrodów angielskich (z samotnym modrzewiem w centralnym miejscu ;-) ). Dalej prawie po płaskim dotarliśmy do malowniczej Polany Wyrobek, gdzie trzech panów z brzuszkami "radziło" nam żeby iść dalej prosto bo ponoć wejście od strony Zamkowej Góry jest zbyt trudne. My jednak zrobiliśmy swoje i była to dobra decyzja - istotnie od Chylińskiego Potoku było stromawo ale warto było zobaczyć resztki zamku (w zasadzie był to trening wyobraźni - ruin pozostało bardzo niewiele) a potem wspiąć się trudnawym ale pięknym terenie (m.in. jar i zakręt szlaku pod kątem prostym, młode kruki tuż nad Trzema Koronami...) do wyjścia na Trzy Korony, gdzie PPN wprowadził jednokierunkowy, metalowy i solidny pomost na Okrląglicę - warto było za 2,5 zł od osoby zobaczyć przepiękną panoramę widoczną z Trzech Koron! Potem powróciliśmy do babci z maślanką via Przełęcz Szopka (nazwaną także "Chwała Bogu", gdzie na leszczynie szalała tego dnia czarna wiewiórka) i do Krościenka od strony stadionu (żółtym szlakiem), gdzie tuż przy wejściu do miasta w krzakach leżała porzucona Zastava ale jeszcze w dobrym stanie...

11-go września rano złapaliśmy busa do przysiółka Sromowce - Kąty gdzie jest początek Spływu Przełomem Dunajca - my jednak ruszyliśmy czerwonym szlakiem (szosą) w kierunku Niedzicy. Po drodze natrafiliśmy na kolejną dzielnicę Sromowców, niejaki Wygon, leżący troszkę na uboczu (aczkolwiek na trasie czerwonego szlaku), bardzo sympatyczne i klymatyczne miejsce ze starym budownictwem. U wylotu Sromowców trafiliśmy na polanę z Chatą - Dworem z węgierską kuchnią regionalną i zostaliśmy na obiadek - zupę rybną mają wspaniałą!

Posileni ruszamy dalej, cały czas czerwonym szlakiem, szosą wijącą się wzdłuż brzegu Jeziora Sromowieckiego, nieco woniejącego rybą (jedna z i chyba główna odnoga jez. Czorsztyńskiego) aż do Zamku w Niedzicy. Tam darowaliśmy sobie zwiedzanie zamku na korzyść zobaczenia oryginalnego i in situ (tzn. "od urodzenia" tam stojącego) Drewnianego Spichlerza - mini muzeum etnograficznego gdzie zgromadzono sztukę ludową i użytkową Spisza. Czegóż tam nie było - stroje, malowanki na szkle, wyszywanki - także propagandowe z I wojny światowej (po polsku i słowacku), wszelakie zabytkowe drewniane naczynia i przedmioty codziennego użytku oraz stare basy. Sympatyczna pani, która tam pilnowała widząc nasze zaciekawienie, pozwoliła nam zwiedzić niedostępną dla publiczności górną część spichlerza - tam dopiero były zbiory! A w tym stary hełm wojskowy z I wojny i XVI-wieczna, lekko uszkodzona lira korbowa. Gdyby udało się ją uruchomić, to dopiero była by niezła sprawa! Jako, że zwiedzanie Spichlerza przedłużyło się (warto było - polecam gorąco !!!) koronę zapory zwiedziliśmy pobieżnie i ruszyliśmy w drogę powrotną do Sromowców-Kątów licząc po cichu na złapanie jakiegoś transportu tamże - udało się przy Chacie - Dworze złapać tego samego busa, którym jechaliśmy rano. Gostek podrzucił nas jeszcze inną trasą - szosą tuż przy samym Dunajcu.

Z Kątów ruszyliśmy w stronę Krościenka czerwonym szlakiem przez Macelak. Szlak chyba trochę leżący na uboczu, bo ruch na nim był minimalny (przez co dało się obejrzeć m.in. padalca wygrzewającego się na popołudniowym słońcu na samym środku ścieżki) ale ciekawy, a mnie osobiście najbardziej podobały się wielkie skrzypy (do 1,5 metra wysokości) rosnące wzdłuż strumyka. Z Macelaka niebieskim, bardzo lesistym ale i z polanami, szlakiem dotarliśmy do Przełęczy Szopka i po krótkim odpoczynku do polanki z maślankową babcią mijając się z jeepem, który podjeżdżał w stronę Trzech Koron po jakiegoś nieszczęśnika... Potem już tylko żółtym do Krościenka. Później jeszcze bardzo ładnie było widać gwiazdy, gdy słońce zaszło.

Pierwszą część 12-go września przeznaczyliśmy na dokładniejsze zwiedzenie Szczawnicy i znalezienie czynnej netkafejki toteż z samego rana pojechaliśmy pksem i wysiedliśmy w samym centrum. Najpierw dotarliśmy do pijalni wód mineralnych, utrzymanej wizualnie w klimacie prlowskim ale w środku było wporządeczku (w tym galeria obrazów lokalnej malarki) i na pięć rodzajów serwowanej wody mineralnej - źródła Stefan, Józef, Józefina, Magdalena i Jan - dwie ostatnie były bardzo słone (niczym woda z ogórków kiszonych), a najlepszy w smaku - bodajże Stefan. Po tym opojstwie ;-) trafiliśmy do lokalnego muzeum z bardzo ciekawymi zbiorami - sztuka ludowa (w tym niebieska łemkowska kapliczka), martyrologia i partyzantka na Ziemi Szczawnickiej (fotki, przedmioty, kennkarty, rys. historyczny) oraz historia Zdroju i pamiątki po pisarzu Janie Wiktorze. Ciekawe były materiały o Łemkach (w tym także o wspieraniu przez Łemków w czasie II wojny polskiej partyzantki) a także notka o lokalnym "Powstaniu Szczawnickim" które wybuchło w 1944 roku (dokładnie 27-go sierpnia) jako echo Powstania Warszawskiego...

Z muzeum udaliśmy się na krótko do netkafejki a potem na małą wyżerkę w regionalnej knajpce góralskiej, gdzie serwowali m.in. zupę gulaszową a.k.a. Kociołek Pieniński (rodzaj gulaszu w dużej bułce), ale ja zadowoliłem się kwaśnicą. Potem nakarmiliśmy kaczki pływające na Dunajcu i na piechotkę wróciliśmy do Krościenka by zdążyć drugą część dnia - na mecz lokalnej B-klasy między drużynami SKS Sokolica Krościenko a LKS Wicher Dursztyn. Stadion jak na B-klasę jest bardzo dobrze utrzymany, a lokalni kibice spoko. Mecz zaczął się bardzo pomyślnie dla Sokolicy, gdyż już w 4-tej minucie padł gol na 1:0 i od tego momentu walka stała się wyrównana, chociaż z czasem z optyczną przewagą Sokolicy. Do końca pierwszej połowy, mimo usilnych starań obu stron wynik nie zmienił się, natomiast zdążył spaść rzęsisty deszczyk i zaraz potem nad boiskiem pojawiła się tęcza a kibice obu stron osuszyli kilka butelczyn co pozytywnie wpłynęło na folklor lokalny ;-) W przerwie meczu obsługa z głośników puszczała lokalne disco-szlagiery ale także ociupinę klimatów rockowych. Druga połowa była bardziej zacięta - najpierw goście wyrównali po ładnej kontrze, a potem sędzia podyktował bardzo kontrowersyjnego karnego dla drużyny gości - rzekomo za zbyt wysoko podniesioną nogę bramkarza przy obronie. Karny nie został wykorzystany i trzeba przyznać, że sprawiedliwości stało się zadość, ale od tego momentu gra stała się bardziej ostra, jeden z graczy Sokolicy nie wytrzymał nerwowo i powiedział sędziemu, co o nim myśli - moim zdaniem miał rację, ale czerwień obejrzał i Sokolica kończyła mecz w dziesiątkę. Końcówka meczu trzymała w napięciu do ostatnich chwil, a na dwie minuty przed końcem Sokolica objęła prowadzenie 2:1, którego nie oddała już do końca meczu. Trzy punkty pozostały w Krościenku i jest to wynik sprawiedliwy, jako że w przekroju całego meczu Sokolica była zespołem lepszym a szczególnie wyróżniał się młody zawodnik z numerem 10. I przez większą część był to ciekawszy mecz niż Polska - Anglia i szkoda, że w TV nie można zobaczyć meczy niskich lig.

Po meczu udaliśmy się spacerkiem szosą w kierunku miejscowości Grywałd (rzut beretem od Krościenka), jednak ze względu na duży ruch wróciliśmy i postanowiliśmy obejrzeć drugą część Krościenka - tę po "tamtej" (w stosunku do naszej kwatery) stronie Dunajca. Zaowocowało to podziwianiem fragmentu szlaku starej drewnianej zabudowy - po drugiej stronie rzeki Krościenko ciągnie się wzdłuż niej gęstą drewnianą zabudową. Dotarliśmy przy okazji też do rdzennie krościeńskich źródeł wód mineralnych: Stefana i Michaliny (jedna zawiera jony jodkowe, a druga nie) z których szczawy są dostępne gratis do własnych naczyń i uruchamiane przy pomocy ręcznej pompki. Do domu wróciliśmy po zmroku.

13-go września postanowiliśmy skorzystać z dobrodziejstw turystycznych przejść granicznych (przechodzenie na dowód) i odwiedzić Słowację. W tym celu rano pojechaliśmy busem do Szczawnicy wysiadając przy skałce Kotuńka na zakręcie Dunajca przy wjeździe do miasta - taką z drewnianym Góralem - Witaczem na jej szczycie. Niedługo potem dotarliśmy do granicy gdzie przed nami Słowacy cofnęli lekko przemądrzałych Hanysów, a nas puścili bez problemu. Doszliśmy pieszo do Polany specjalną betonową dróżką wzdłuż szosy - od razu rzucił się w oczy inny sposób zagospodarowania dróg na Słowacji. Po minięciu Polany dość szybko, mijając lokalne boisko znaleźliśmy się w Lesnicy - malutkim i troszkę zapyziałym miasteczku przygranicznym (przypominającym niektóre polskie wsie na Podlasiu lub na Mazurach), gdzie obok w sumie fajnej, gęstej zabudowy było zdecydowanie, jak na mój gust, za dużo gnoju na asfaltowych uliczkach. I tabliczka dziękczynna wyzwolicielskiej Armii Czerwonej ;-) Z Lesnicy niebieskim szlakiem ruszyliśmy pod górę, mijając Słowaków rozładowujących ciężarówkę z drewnem. Pierwsze co się dało zauważyć, to olbrzymia liczba leszczyny rosnącej po obu stronach ścieżki i tysiące orzeszków laskowych leżących pod nogami (niestety większość z nich była robaczywa) a także ciemnoróżowe, żelazowe skały podobne do tych w Kuźnicach w Zakopcu. Około godzinki trwało nam podejście do przełęczy Targov, gdzie zrobiliśmy mały popasik i podziwialiśmy widoki, jakby rodem wzięte z naszego Kampinosu - w tym, że u nas nie ma gór... Potem ruszyliśmy słabo oznakowanym szlakiem czerwonym w kierunku Czerwonego Klasztoru. Tam, ze względu na piękną okolicę (widok m.in. na Sromowce Niżne, na upartego można było przejść przez rzekę i znaleźć się w PL) i tanią kawę (można było spokojnie płacić złotówkami) spędziliśmy miło trochę czasu, klasztoru tym razem nie zwiedzaliśmy (byliśmy tu z wycieczką kilka lat temu podczas pobytu w Zakopcu) i ruszyliśmy czerwonym szlakiem wzdłuż Dunajca - piękna trasa rowerowo-piesza, około dwóch i pół godzinki na piechotę po dobrze ubitej drodze i z wspaniałymi widokami, m.in. na 7 Mnichów, spływ Dunajca, Trzy Korony i okazy fauny (m.in. czarny bocian szybujący nad Dunajcem). W sumie częściej spotykaliśmy Polaków niż Słowaków. Klimaty nad samą rzeką troszkę nad nad... Bugiem - zarośla, krzaki, las... W drodze powrotnej ze Szczawnicy w przysiółku Piaski (wg miejscowych Górali należącym do Krościenka, a na rozkładzie PKSu - do Szczawnicy) w regionalnej Karczmie zjedliśmy kolację, w tym stosunkowo niedrogiego pstrąga z wody.

14-go września podjęliśmy decyzję o popłynięciu spływem Dunajca i w związku z tym rano pojechaliśmy busem do Kątów, a w kasie trafiły nam się bilety na łódź nr 50 i był to bardzo dobry traf (podobnie jak z pogodą tego dnia - była rewelacyjna, prawie żadnej chmurki na niebie i ciepło), jako, że flisacy obsługujący pięćdziesiątkę okazali się bardzo sympatyczni i rozmowni. Następne 2 godziny 35 minut spędziliśmy na tratwie na Dunajcu podziwiając wspaniałości spływu, a w tym ponadprogramowego zaskrońca płynącego bardzo zgrabnie w poprzek rzeki i dokarmiając ukradkiem kaczki dzielnie goniące flisackie łodzie. Flisacy żartowali, opowiadali o górach, opowiadali kawały, umilali podróż jak mogli i w ogóle byli rewelacyjni ;-) Pod sam koniec spływu wysoka fala oblała mnie skutecznie, piorąc dokładnie spodenki i sandały - ale był to niepowtarzalny klimacik, a potem w sumie szybko wyschnąłem. W Szczawnicy zjedliśmy obiadzik i ruszyliśmy niebieskim szlakiem w kierunku Palenicy, mijając jakby wymarłe schronisko na Orlica, kolejnego wygrzewającego się na słoneczku zaskrońca (w ogóle w Pieninach jest sporo węży), a potem przedzierając się przez skałki. Tuż przy Palenicy miał odbijać żółty szlak, ale ponieważ nie było go widać (podobnie jak ileś lat temu, jak byłem tu z matką), zeszliśmy na czuja, zwłaszcza, że kolejka krzesełkowa była w zasięgu wzroku. Pod Palenicą, na polance zrobiliśmy sobie kolejny mały popasik. Obok szałasu stał stary jeep - UAZ, ale sądząc z jego stanu albo przeżył lawinę albo halnego i raczej stał tam w charakterze zabawowym dla najmłodszych. Z Palenicy zeszliśmy do Szczawnicy żółtym i bardzo nieciekawym szlakiem wzdłuż kolejki. W mieście nie mogłem nigdzie kupić żytniego chleba i dopiero w szóstym (!) z rzędu sklepie udało się. Do Krościenka wróciliśmy piechotką karmiąc po drodze kaczki pływające na Grajcarku - jednym z potoczków wpadającym do Dunajca.

15-go września kończył nam się pobyt w Pieninach ale jako, że autobus powrotny mieliśmy późniejszym wieczorem postanowiliśmy zrobić jeszcze jedną trasę, tym razem ze Szczawnicy przez Bryjarkę do Krościenka, ale niestety pogoda pokrzyżowała te plany. Tego dnia chmury zbierały się nad Pieninami, ale początkowo nie padało. W związku z tym postanowiliśmy odwiedzić kolejne rdzenne krościeńskie źródełko wody mineralnej - Marię. Początkowo czerwonym szlakiem, potem odbicie wzdłuż jednego z potoków i okazało się, że stan źródełka jest mocno zaniedbany... Poszliśmy dalej i w pewnym momencie ścieżka skończyła się i pozostał sam strumyk, ale dało się iść dalej, a z mapy wynikało, że przebijemy się do czerwonego szlaku. Pewnie i by tak było ale pogoda znowu pogorszyła się i nie chcieliśmy ryzykować schodzenia w deszczu po śliskich kamykach lub bezpośrednio w strumyku. Wróciliśmy zatem do Krościenka, a jako że pogoda znowu się poprawiła postanowiliśmy ponownie zaatakować trasę do Grywałdu szosą - i tym razem się udało, a po drodze minęliśmy szalonego pasterza ze sporym stadem owiec i wytwórnię wody mineralnej Kinga. I znów naszły chmury, tym razem poważniejsze - więc nie zwiedzaliśmy szczegółowo Grywałdu, zostawiając to sobie na inną okoliczność i szybko wróciliśmy do Krościenka jedząc obiadek "U Walusia" - w sympatycznej knajpce po drodze. Padać jednak zaczęło dopiero wieczorem, ale za to solidnie - ale zdążyło się wypadać przed naszym wyjazdem. O 21:00 podjechał na ryneczek PKS i przez Stary Sącz, Nowy Sącz, Tarnów, Busko Zdrój (straszna dziura !!!), Kielce (postój 40 min) i Radom (zmiana kierowców) wróciliśmy do Warsiawki. Nocne powroty mają klimat!

Podsumowując wyjazd - był bardzo udany i na pewno chcielibyśmy wkrótce powrócić w Pieniny, bo wiele jeszcze nam zostało tam do zobaczenia.

V.Ziutek