Oj, udał nam się urlop! I to nie tylko pod względem pogody, która dopisała ale także miejsc, w które w tym roku się wybraliśmy.

Pojechaliśmy docelowo do Zwardonia tuż pod słowacką granicą – w trójkę czyli Ginia, ja i moja matka - do agroturystyki Kolyba/Dom Pod Wyciągiem. Pełna rewelka, a gospodarze przesympatyczni; szef jeździł z nami na Słowację wspólnie zwiedzać i ostatniego dnia ratował nas, gdy uciekł nam ostatni pociąg z Milówki :) ! Polecamy, jeśli ktoś w tamte strony się wybiera: http://zwardon-kolosinscy.pl/

Już pierwszego dnia przyjazdu - a właściwie zerowego wieczorem :) korzystając z uroków strefy Schengen :D wybraliśmy się do przysiółka Skalite-Serafinov (tuż za granicą, prowadzi żółty szlak obok knajpki Snieżienka, gdzie dają m.in. czapowaną kofolę i gdzie wracałem wielokrotnie podczas tego wyjazdu :D) celem obaczenia jak się mają połączenia kolejowe na Słowację - z samego Zwardonia nie warto, bo jest drożej. Niestety nie było najlepiej w tym temacie, ale jak czas pokazał daliśmy radę.

Nazajutrz upał dał znać o sobie - wyprawa na Wielką Raczę skończyła się na Kikuli, ale za to las obdarzył nas nieprzebraną ilością malin, poziomek i jagód, pod Kikulą było zupełnie jak pod Pilskiem jeśli chodzi o fioletowość krzaczków jagodowych :) Niestety po słowackiej stronie ma miejsce dość obfita zrywka drewna, przez co część szlaku jest zryta ciężkim sprzętem i przez to momentami, zwłaszcza wzdłuż granicy jest dość błotniście i nieprzyjemnie - stojąca woda i zbutwiałe resztki kory dają smrodliwą woń, która w upale staje się mało przyjemna. Podobna sytuacja ma miejsce pod Baranią Górą - gdy pod koniec pobytu wybraliśmy się tamże z Koniakowa, czarny szlak z Baraniej Góry do Milówki wygląda jak pobojowisko, jakby walczyły tam zagony czołgów. Czytałem w lokalnej prasie o ataku kornika i konieczności zrywki, ale na ile to prawda (fakt, stały pułapki ferromonowe od czasu do czasu), a na ile po prostu wyręb lasu to ciężko ocenić. W każdym razie wygląda to koszmarnie, oznakowanie czarnego szlaku leży i kwiczy, nas ratowali lokalni jagodziarze wyprowadzając "na prostą" (niemniej przez nadłożenie drogi spóźniliśmy się w Kamesznicy na busa i docelowo na pociąg w Milówce - o połączeniach PKP i co ciekawe PKS z i do Zwardonia lepiej nie mówić, bo jest to żenada po prostu) i na Baranią lepiej wchodzić z Koniakowa i via Przysłop, a schodzić do Wisły.

Buszowaliśmy też w samym Koniakowie, koronkowe stringi są tam dostępne praktycznie wszędzie u koronkarek w cenach niższych niż w internecie, a i wybór jest przeogromny :) Fajna jest też Karczma Regionalna pod Ochodzitą (sama góra jest - jak to góra, nadajnik komórkowy, wyciąg nieczynny w lecie i kapliczka), gdzie podają najlepszą w Beskidach kwaśnicę. Zaprowadził nas tam spotkany na trasie... młody ksiądz, który podwiózł nas tam samochodem, gdy zeszliśmy do przedmieść Koniakowa drogą nieoznakowaną gubiąc niebieski szlak przez kolejną zrywkę drewna - generalnie oznakowanie szlaków w okolicach Zwardonia pozostawia wiele do życzenia. Graliśmy też (i to z bitboxem :D) na trombicie i rogu w chacie regionalnej.

Byliśmy też w Milówce na "Dniach Milówki", ale festyn z tej okazji był niestety typowy, czyli dużo waty cukrowej i chińskich plastikowych i bardzo tandetnych zabawek, a coraz mniej sztuki ludowej i mało muzyki - generalnie sceniczno-plenerowo prezentowali się strażacy, a potem orkiestry strażackie i do Żywiołaka nie doczekaliśmy (na co wpływ miały też kiepskie połączenia). Sporo było plakatów nowej płyty Golców, ale ich koncert był planowany dopiero jakoś w sierpniu i to w Żywcu. Sama Milówka - przyjemna, momentami trochę lanserska (czytaj: "modna" wśród Ślązaków :) i ma trochę dziwną, ale na swój sposób ciekawą rzeźbę neo-Świętowita pod lokalną biblioteką.

W Żywcu tym razem zwiedziliśmy otwarte kilka lat temu Muzeum Piwa - znajduje się w starych piwnicach browarnych. Jest bardzo ciekawe, trochę w klimacie Muzeum Powstania czyli nowocześnie i dużo multimediów. Można dotykać, robić zdjęcia, a nawet zagrać w kręgle - całość rozpoczyna się "wehikułem czasu" od roku 1881 aż do czasów współczesnych. Jest stylizowany bar piwny sprzed I Wojny, z Międzywojnia, trochę klimacików PRLowskich (wycinki starych artykułów i kronik - w formie labiryntu) i bardzo sprawne oprowadzające. Zwiedza się w grupach wchodzących co pół godziny, co ma sens bo rzeczywiście obsługa jest fachowa. Na koniec zwiedzania jest wliczona w koszta (bilet tani nie jest) degustacja piwa lub soku. Słowem: muzeum super - ale smak obecnego Żywca jest po prostu tragiczny (zwłaszcza po wcześniejszych degustacjach piw słowackich - nie podam marek bo to moja prywatna opinia, a nie artykuł sponsorowany - mi się takie wrażenie nasiliło). Park miejski przywitał nas wysypanymi gresem uliczkami i szumem starych, zacnych dębów i znów nie zobaczyliśmy sklepiku z piernikami - może za trzecim razem się uda :)

Na Słowację wybieraliśmy się wielokrotnie. Najpierw szef agroturystyki zaproponował nam wycieczkę do Vychylovki do skansenu budownictwa ludowego i kolejki wąskotorowej. Jest to świetnie zorganizowane połączenie skansenu właśnie (ze starym tartakiem, chatami, działającą karczmą, owczarnią, chatą pary młodej itp.) z nieźle zachowaną trakcją 650 mm leśnej kolejki wąskotorowej o sporej różnicy wzniesień. Obecnie na części trasy jeździ skład turystyczny z epoki (w tym w weekendy parowozik, co prawda nie nasz kultowy pX-48 ale równie zacny), a i w zbiorach tamtejszej lokomotywowni zachowało się parę unikatów, w tym parowozik węgierski i niemiecki z czasów II wojny.

W Oravskim Podzamku nie było już sokolników, ale za to otworzono nową wystawę etnograficzną, a i miło było odświeżyć sobie w pamięci to, co widzieliśmy kilka lat temu. Zamek nadal robi wrażenie i nadal ma ładne oprowadzające :) i ciekawe zbiory - w tym zbroje rycerskie, sztandary (w

tym morawskie), portrety lokalnych władców, sporo entografii, a nawet zabawki dziecięce z epoki.

Żilina - to ciekawe i nie za duże miasto, ale do zwiedzania w ciągu tygodnia (znaczy w dni robocze). W weekendy sklepy i inne miejsca zamykają się dokładnie w południe i pierwszy raz gdy byliśmy w Żilinie w sobotę, udało nam się obejrzeć na pół wymarły po południu ryneczek oraz mały ale jary i cały czas remontowany :) Zamek po drugiej stronie rzeki Wag. Przesympatyczna pani oprowadzająca pokazała nam wystawę etnograficzną poświęconą życiu miasta i podżilińskich wsi w XIX i na początku XX wieku, a jako że byliśmy turystami z Polski, to pani mówiła powoli przez co doskonale zrozumieliśmy co nam pokazuje - od dawnych kądzieli aż po ciekawie rozwiązane pralki z lat 20-tych XX-wieku oraz zbiór strojów ludowych i miejskich, w tym różowy (!!!) strój swadziebny, który robił piorunujące wrażenie (i tłumaczy trochę popularność różu w dzisiejszej kulturze wiejskiej :D). W drugiej części zamku jest piękna wystawa ceramiki. Do Żiliny powróciłem w tygodniu po szalik tutejszej drużyny MSK Żilina i w tygodniu bez problemu nabyłem (a Ginia z moją matką zwiedzały w tym czasie Istebną i, tylko z zewnątrz, Muzeum Świerka) :)

Czadca to malutkie miasteczko mniej więcej w połowie drogi między Zwardoniem a Żiliną i podobnie jak inne miasteczka słowackie warto ją zwiedzać w tygodniu. Mały deptak z ciekawą neo-ludową fontanną oraz przesympatyczny barek piwny tuż obok dworca to niejedyne obiekty, które warto tam zobaczyć. Wracając ze Żiliny (swoją drogą ciekawie – czeskim pociągiem do... Pragi który akurat na trasie słowackiej robił za osobowy, był to jakiś chwilowy wyjątek, bo coś się działo na trasie, na szczęście pani kasjerka na dworcu w Żilinie poinformowała mnie o tym, generalnie Słowacy są mili i uczynni) wpadłem ponownie do Czadcy po szalik lokalnego FK Czadca. W klubie "nie było na stanie" ale jak powiedziałem że jestem z Warszawy i że specjalnie po szalik przyjechałem, to się okazało że jest i mnie jeszcze jeden z piłkarzy podwiózł na stację, żebym zdążył na pociąg do Skalitego (gdzie już szalików Slovana Skalite nie było bo liga za niska, ale za to warto było zobaczyć m.in. stary cmentarz, a i skosztować lokalnych specyjałów w karczmie). Skalite ma 12 kilometrów długości, z czego ostatnie 4 do granicy przemierzyłem osobiście, a i z Ginią górami od granicy dotarliśmy - jest bardzo ciekawa nieoznakowana ścieżka ze Zwardonia-Myta.

Terchova to przede wszystkim Muzeum Janosika ze swoistym klimatem jeszcze z poprzedniej epoki, ale mają polską wersję językową filmu o Janosiku – z czego całkowicie pominęli w dziale o filmach naszego Perepeczkę :D Srebrny posąg na jednym ze wzgórz, postawiony niedawno, jest, nazwijmy

to, mocno kiczowaty, ale z drugiej strony ma swój urok :)

Nie udało nam się dotrzeć do Węgierskiej Górki zwiedzić stare forty, nie zdążyliśmy wejść na Wielką Raczę od strony Słowacji (Cierne pri Czadcy), nie zwiedziliśmy wszystkiego na Słowacji - ale nic straconego, bo na pewno jeszcze w te okolice powrócimy.

Fotek narobiliśmy, zatem pewnikiem wyrzeźbimy jakąś cyfrową miniaturkę :)

Ania i Witt Wilczyńscy