Sława !!!

W tym roku w Czeremsze Osadzie odbyły się jubileuszowe "X Spotkania z Wiejskiego Podwórza". Imprezy, koncerty i warsztaty trwały już od 22 maja, a my z Anią dotarliśmy do Czeremchy 27-go maja. Tegoż dnia rano o 10:10 świeżutkim PKSem wyruszyliśmy spod dworca Centralnego i około 4 godzin później świeżutcy wysiedliśmy w Białymstoku, gdzie czekali na nas nasi białostoccy kumple - dziennikarz TVN-u i znany muzyk folkjazzowy. Po wspólnym obiedzie w jednej z białostockich tawern ruszyliśmy samochodem w stronę Czeremchy - aczkolwiek nie wprost, jako że korzystając z pięknej pogody chcieliśmy zobaczyć podlaskie urokliwe miejsca (i zrobić jakieś zakupy żywieniowe). Zaczęliśmy od krótkiej, komercyjnej wizyty w Bielsku Podlaskim - faktycznie tanio w porównaniu z naszą, kochaną Stolicą, aczkolwiek fakt bycia w sprzedaży niemieckich soków owocowych w podlaskim markecie wydał nam się lekko bezsensowny (po cholerę wozić żarcie aż z Rajchu skoro na miejscu jest tyle niezłej żywności???) - ale nasze, słowiańskie soczki też były, tak że ze względu na coraz większy upał zaopatrzyliśmy się w nie obficie.

Z Bielska ruszyliśmy drogą na Kleszczele, gdzie dojechawszy do rozjazdu udało nam się wykoncypować, że jedna z odnóg prowadzi do Czeremchy właśnie, a druga - do Świętego Gaju na Grabarce. Zapytany o odnogę do Czeremchy miejscowy (i bardzo wiekowy, ale jedyny dostępny w pobliżu w piątek popołudniu) starszy pan stwierdził (cytuję - a propos, podobne ):

- Tu jest droga, można jechać i dojechać.

My pojechaliśmy najpierw do Grabarki. Piękna trasa!!! Po wjeździe do lasu (droga na Sycze położone tuż przed Grabarką) od razu czuło się ciarki na plecach i jakąś prastarą, magiczną moc... Na miejscu (nie byłem tam nigdy wcześniej) pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy, to uderzające podobieństwo klasztoru (i jego otoczenia) i okolicznych warunków naturalnych do prasłowiańskiej Gontyny i Świętego Gaju, a i ptaki śpiewały obficiej, niż gdzie indziej w lesie... Tuż przed bramą przywitały nas dwa źródła - jedno do picia (zdobiona pompa) i jedno do oczyszczenia (krystaliczna, kameralna rzeczka z cudowną, zimną i oczyszczającą ciało wodą). Weszliśmy też na wzgórze, zobaczyć miliony krzyży pątniczych złożonych tu przez pielgrzymów - niesamowita rzecz! A jako, że byłem w krótkich spodniach nie wchodziłem do samego klasztoru, gdzie odbywało się właśnie nabożeństwo...

Niedługo potem dotarliśmy do Czeremchy Osady (via Czeremchę Wieś) i załapaliśmy lokum na polu namiotowym nieopodal GOKu - u przesympatycznego pana Romka o śląskich korzeniach. Fajne miejsce, a i gospodarz ma układy z miejscowymi, tak że nasze bezpieczeństwo we wsi było zapewnione (a miejscowi kibice patrzyli na nas różniście - wiadomo, metalowcy przyjechali ;-))) ). Po rozbiciu namiotu i szybkiej aklimatyzacji (50 mg/soczek), ruszyliśmy w stronę terenu imprezy. Pierwszy raz byłem w Czeremszy (wiem, że powinienem napisać Czeremsze ale moim zdaniem Czeremszy jest poprawniej, bardziej z warsiaska, tak jak "w Zakopanym" a nie "w Zakopanem" ) i myślałem, że miejsce koncertowe jest większe - ale ja lubię kameralne festiwale, tak że zaaklimatyzowałem się szybciutko, przywitaliśmy się z Mirkiem i Basią (Sława im za świetny Festiwal!!!) oraz z resztą już przybyłych znajomych.
Jeszcze za dnia na scenie wystąpiła białoruska Recha - bardzo zacny młody białoruski zespół, który, moim zdaniem, dobrze wprowadził w klimat. Zaraz po nich dali żaru z klezmerska i bałkańska rodacy z Warsiawy czyli Kitka Sarena, a po nich wrocławiacy z formacji Buraky - i tu wielkie zaskoczenie i wielki szacon dla załogi z Dolnego Śląska - ich występ był naprawdę świetny, zupełnie inny niż to, co widziałem 4 lata temu we Wrocławiu, gdy grali z czeską grupą Buhvi - tu, w Czeremszy dali niezłego ognia podrywając publiczność do tańca i zabawy. A było trzeba - po Buraky'ach na scenie niepodzielnie zapanowali miejscowi - niezmordowana jak zawsze Czeremszyna, która zagrała regularny folkmetal na ludowo. Bułgarzy z Lot Lorien, mimo, że byli główną gwiazdą, wypadli słabiej - może dlatego, że zapodali głównie wolny i liryczny repertuar. Przyznaję też, że część seta Lot Lorienów słuchałem już z namiotu (na polu namiotowym słyszalność festiwalu była naprawdę niezła) a poza tym zmogła mnie na trochę ilość przywitalnych drinków.
Po części oficjalnej na scenie zapanował kombinowany skład warsztatowo-festiwalowy (Todar/Czeremszyna/warsztatowicze) i zabawa trwała jeszcze długo... Dały się też we znaki komary - opowieści, że w Czeremszy komary są jak ruskie czołgi są w stu procentach prawdziwe!!!

Nazajutrz zostaliśmy brutalnie wyrwani ze snu przez grójeckich i radomskich szanciarzy o 7:00 nad ranem (znaczy się współnamiotowicze wywodzący się ze środowisk szantowych zapodali na pełną moc z głośników Orkiestrę Dni Naszych - dobrze, że nie Romka Roczenia, bo by się krew polała chyba) i już nie zasnęliśmy. Zaraz potem słoneczko dogrzało tak, że polewanie się zimną wodą z węża ogrodowego niewiele dawało - i ta woda wkrótce stała się ciepła... Z pobliskiej stacji PKP doleciał też upojny zapach podkładów kolejowych, a my postanowiliśmy pozwiedzać nieco okolicę - na piechotę rzecz jasna. Zaopatrzywszy się w odpowiednią ilość wody niegazowanej ruszyliśmy w stronę wieży ciśnień - czyli docelowo w stronę pobliskiego zalewu. Minąwszy wieżę, udało nam się z bardzo bliska obejrzeć naszego sąsiada (piękny, młody i dorodny okaz bociana białego, który swoje gniazdo uwił na słupie obok pola namiotowego i gdzie para bociania karmiła młode - i żyła w symbiozie z parą wróbli - i bocian właśnie wyruszył na żer). Po około pół godziny dreptania w suchym jak pieprz pyle drogi zobaczyliśmy jakieś zabudowania i miejscową kobitkę jadącą na rowerze. Pani ta udzieliła nam informacji podobnej do tej, którą udzielił nam dzień wcześniej sędziwy dziadek pod Kleszczelami, wiedzieliśmy w tym momencie tylko to, że idziemy dobrze i za cerkwią trza skręcić. Druga cerkiew w Czeremszy? Coś mi nie klapowało i dobrze nie klapowało, bo doszliśmy do wsi Kuzawa. Tam wreszcie miły pan na rowerze cudownie zaciągając z podlaska wskazał nam dalszą drogę do zalewu. Minąwszy tory kolejowe (używane - właśnie śmignął pociąg osobowy klasy 2 ciągnięty przez lokomotywę spalinowo-elektryczną) doszliśmy do wsi Repczyce, skąd już było widać zalew. Nie za duży, w sam raz na pomoczenie nóg (woda niespecjalnie przejrzysta za to wiele kąpiących się ludków z całej Polski). Same tereny przyzalewowe - idealne na spacer, toteż po krótkim odpoczynku połączonym z opalaniem ruszyliśmy na obchód jeziorka. Nie chcieliśmy wracać

tą samą drogą, toteż w drogę powrotną na pole namiotowe udaliśmy się ścieżką wzdłuż torów mijając po drodze grób radzieckiego żołnierza (odrestaurowany) i krzyż prawosławny pełniący rolę przydrożnej kapliczki. Torami doszliśmy do Czeremchy spiekając się niemiłosiernie na dającym żaru słoneczku. Wieczorem, z opóźnieniem związanym z mszą/procesją rozpoczęły się koncerty - najpierw jaćwieska formacja Dautenis z repertuarem starosuwalskim ocierającym się wręcz o klimaty pogańskie, potem dość długo, ale za to bardzo fajnie grali kijowiacy z formacji Bożiczi (i, co ciekawe, mieli w repertuarze oprócz klasycznych ukraińskich wielogłosów także pieśni ze wschodniej Ukrainy, zbliżone do rosyjskich czastuszek) - najpierw pieśni a capella (od patycznych do przaśnych), a potem zapodali solidny a konkretny warsztat tańców ( w tym sympatyczny, kołowy taniec "ojra" a także austriacki sztajerek w klymacie nieco stołecznem). Bardzo, bardzo zacna to była grupa!
Po pewnej technicznej przerwie na scenie pojawiła się Joanna Słowińska z zespołem i dała czadu jak swego czasu na Nowej Tradycji - tu nie było niepotrzebnej nuty, a muza grana przez Joannę sprawdziła się także w plenerze - choć wymagała od słuchacza pewnego zaangażowania - tu było i trochę folkmetalowego czadu (m.in. niesamowicie szybki "Arkan") i sporo liryki (także autorstwa imć Koniecznego).
Ethno Trio Troitsa wprowadziło na scenie pierwiastek prasłowiańsko-indoeuropejski wspaniale łącząc klimaty folk, etno i grania progresywnego - charyzma lidera udzieliła się wszystkim, którzy jeszcze pozostali na placu boju, a ludków mimo późnej już pory było jeszcze sporo. Troitsa grała też materiał z najnowszej płyty - świetna sprawa !!!

Dwie ostatnie formacje wieczoru to spora dawka wybuchowej mieszanki ska - folku i rocka. Najpierw Bretończycy z formacji IMG (czytaj: "imaż") - trochę jak drzewiej The Pouges ino bardziej bretońsko, a potem Słoweńcy z zupełnie w Polsce nieznanej grupy Orlek. W trakcie występu IMG zaczęło mnie ogarniać całodniowe zmęczenie i chciałem oddalić się na pole namiotowe ale Mirek z Czeremszyny powstrzymał mnie reklamując Orlek. Zostałem, nie żałuję, starsi już panowie zapodali totalnie czadową mieszankę rocka i ska ze słoweńskim folkiem i totalnym luzem scenicznym...
Dzień później słońce wygoniło nas z namiotów około 9:00. Spaleni słońcem, pozytywnie zaczadzeni muzyką i świeżym, upalnym powietrzem powoli przysposobialiśmy się do powrotu. Od rana też chodziłem podminowany, bo wizja spędzenia ponad 4 godzin w pociągach podmiejskich nie napawała mnie optymizmem... Normalnie za żadne skarby nie wsiadłbym do pociągu osobowego, ale jako że oprócz mnie jechać miała jeszcze Ania oraz Kaśka z Bajtkiem (z grupy The Reelium) z oporami zgodziłem się. Wcześniej jeszcze Ania zaliczyła chwilkę warsztatów wokalnych prowadzonych przez Bożyczi w bibliotece GOKu, a potem uderzyliśmy z buta prosto na stację kolejową. Tam po małym zamieszaniu pod kasą biletową (konduktor wlazł nam bez kolejki i gość z kasy zamiast sprzedać nam bilet coś mu tam zaczął podpisywać) i po interwencji Kaśki stwierdził, że sprzeda nam bilet w pociągu bez dopłaty. Tak też się stało, a wcześniej na stacji wyminęły się trzy pociągi tak, że w pewnym momencie nie wiedziałem który jest który.

Ten "nasz" oczywiście wypchany był po brzegi (przelotówka z Hajnówki, lokomotywa spalinowo-elektryczna plus dwa wagony, obsługa w Czeremszy doczepiła jeszcze jeden (gdyby tego nie zrobili to zrezygnowałbym z tej podróży i niewątpliwie został na The Ukrainians z Solowką wracając jak każdy cywilizowany człowiek komunikacją autobusową) i na szczęście udało się usiąść. Po półtorej godzinie nawet szybkiego toczenia się przez lasy i wioseczki o mniej lub bardziej śmiesznych nazwach (Nowy Nurzec, Nurzec, Cierpigóra albo coś w tym stylu, Mordy Miasto, Mordy - coś mi się kojarzy, że jak byłem mały, to często jadłem biały ser z Mord, ale nie wiem, czy to te Mordy) dotarliśmy do Siedlec (oczywiście z opóźnieniem, ale tym razem paradoksalnie wyszło to na dobre, bo nie trza było kiblować latami w Siedlcach na dworcu pekapu), gdzie zawartość "naszego" pociągu wbiła się miguniem do elektrycznego składu już podstawionego na sąsiednim peronie. Moje marzenia, żeby jednak dalszą część podróży spędzić w pksie niestety legły w gruzach, a kolejne półtorej godziny z hakiem spędziłem w gorącym, huczącym i waniającym spoconym żelazem i tanimi papierosami elektrycznym pociągu – było to dla mnie po prostu udręką. Pekape - NIE !!!

Podsumowując - X Spotkania folkowe Z Wiejskiego Podwórza były od strony muzycznej bardzo ciekawe i różnorodne i mogę to z całym spokojem stwierdzić, będąc jedynie na dwóch koncertach. Klimaty od rdzennych po rockowe, ekumeniczne, z różnych stron Europy. Gdyby nie ten gorąc i nie te komary - ale to drobne szczegóły nie psujące całości. Mam nadzieję, że w przyszłym roku też uda mi się choć na trochę pojechać.

Darz Bór!
V.Ziutek