Sława!

W dniach 4-9.07.2005 mieliśmy okazję uczestniczyć w nowym artystycznym projekcie Pawła Althamera, którego część toczyła się w Wiedniu. Wraz z grupą ludzi z warszawskiej Zachęty oraz wiedeńskiego Kunsthalle mieliśmy wziąć udział w pilnowaniu sal nowej, polskiej wystawy (poświęconej Kantorowi), a także w sesji fotograficznej dotyczącej tegoż wydarzenia. Suma summarum ja i Ania mieliśmy szczęście znaleźć się w siódemce reprezentujących Zachętę...

4-go lipca rano wyruszyliśmy z Warszawy pociągiem Eurocity kierując się via Katowice przez Czechy do Wiednia - w sumie podróż trwała około 7 godzin i nie była męcząca - okazuje się, że jak PKP chce, to może zapewnić podróżnym godziwe warunki podróży ;-) Trasa ta jest ciekawa, najpierw miguniem (czyli około 2,5 h) pociąg wręcz śmiga do Katowic, potem minąwszy Zebrzydowice i przekroczywszy granicę ma kontrolę w Petrovicach u Karvine (bardzo sympatyczna Czeszka mówiąca po polsku sprawdzała bilety). Zaraz potem można na wyciągnięcie ręki zobaczyć niewielką elektrownię atomową w Dietmarovicach, potem słynną z festiwalu "Colours of Ostrava" Ostravę - bardzo brzydkie (przynajmniej z okien pociągu) przemysłowe i podupadłe miasteczko wyglądające jak skrzyżowanie np. Katowic i Radomia. Generalnie Czechy wyglądały z okien pociągu podobnie jak Polska, inne mieli natomiast pociągi lokalne - wyglądały bardziej przytulnie i ludowo ;-)
Niedługo potem osiągnęliśmy Brzeclav i granicę z Austrią - i tu już zmiana, dwukrotna kontrola paszportów i biletów, a i zabudowa za oknami nieco inna. Poza tym pojawiły się też elektrownie wiatrowe. Sama podróż przez Austrię trwała krótko.

Sam Wiedeń na pierwszy rzut oka nie zrobił na mnie wrażenia, dworzec Wien Sud cośtam przypominał trochę nasz W-wa Zachodnia (jeno czystszy znacznie). Rzuciły się też w oczy gęste, ciasne uliczki, sporo napływowej ludności etnicznej, a także dała we znaki turecka "mafia" taksówkowa ;-) - rzecz, która w Warszawie by nie przeszła - u nas na taryfach raczej napływowi nie jeżdżą. Po zainstalowaniu się w Instytucie Polskim na Concordia Platz i wyjściu na miasto w ramach czasu wolnego obraz Wiednia zmienił się diametralnie - na bardzo piękne, niespecjalnie wysoko zabudowane miasto z klimatycznymi zaułkami, zabytkami w różnym stopniu zachowania/renowacji, nieco zaniedbanymi pomnikami (wszechobecne zielone zacieki), klimatycznymi starymi tramwajami (mimo to cichymi - mają specjalne tłumiki na kołach, jeżdżą tu też oprócz tego tramwaje super-nowoczesne) i nowoczesnymi autobusami na gaz. Tego dnia nasza wędrówka po centrum Wiednia trwała ponad 5 godzin - obeszliśmy prawie cały "Ring" - czyli główną trasę z CK (i nie tylko) zabytkami, ze dwa parki miejskie - w tym filigranowy Park Freuda z rzeźbami i sąsiadujący z... podziemną pętlą tramwajową. Na mnie wrażenie zrobiły też wspomniane już zaułki - na części z nich... kursują autobusy, które w Wiedniu spełniają raczej rolę dowózki do pięciu linii metra. Aż się nie chce wierzyć, że po tych ciasnych uliczkach w ogóle coś jeździ (np. wyobraźcie sobie regularną linię autobusową na Wąskim Dunaju na naszej Starówce) - a jednak, widziałem na własne oczy (i dwa dni później specjalnie jechałem). Poza tym na trasie Instytut Polski - Kunsthalle są wyeksponowane rzymskie ruiny, które mijaliśmy potem wielokrotnie. Udało mi się też kupić szaliki Austrii Wiedeń i reprezentacji Austrii. Z szalikiem Rapidu było już gorzej - o tym później.

Następnego dnia zwiedzaliśmy (wspólnie z ekipą z Kunsthalle, o której za chwilę) Muzeum Historyczne - czasu niestety nie było dużo ale i tak udało mi się zobaczyć m.in. salę poświęconą starożytnemu Egiptowi, a także salę z malarstwem niderlandzkim (m.in. Bosch, a także słynne z Asteriksa "Wesele Chłopskie"). Był też Canaletto (ino z rzucikami z Wiednia ;-)) i malarstwo włoskie - ale Italiańców sobie raczej darowałem.

Poznaliśmy się też lepiej z ekipą pilnującą z Kunsthalle - byli to bardzo sympatyczni ludkowie mniej więcej w naszym wieku (tzn. oscylując kiele 30-tki) z różnych stron świata: dwóch Murzynów (Zair i Sudan), Tajka, Kubanka, przesympatyczne Bułgarka i Słowaczka oraz jedna rodowita Austriaczka - mniej więcej tak właśnie kształtuje się ludność Wiednia i w tym Wiedeń jest (oprócz części zabudowy, o czym później) podobny do Warszawy - u nas dominują ludki z Białegostoku, Lublina, Radomia, Łomży i tak dalej - u nich ludność kolorowa - głównie Turcy, skośnoocy, sporo Persów i Arabów, a także uciekinierów z Bałkanów (w tym wielu Cyganów). Samych Austriaków - generalnie nie za wielu. Mimo to nie zauważyłem awantur ulicznych, jedynie gdzieniegdzie na murach widać było walkę słowną między tymi przeciw i tymi za takim stanem rzeczy.
W Wiedniu są też vlepki - niewiele w samej komunikacji miejskiej, ale za to cała masa na przystankach, latarniach i znakach drogowych - i naklejanych tak, by nie zalepiać ani się, ani funkcji informacyjnych miejsc vlepianych.

Braliśmy też udział w sesji zdjęciowej do projektu Althamera - odziani w biało-zielone uniformy pozowaliśmy do fotek z kunsthallowcami, którzy mieli mundurki w biało-czarną pepitkę. A propos Kunsthalle - jest to coś na wzór naszej Zachęty czy nawet bardziej CSW - wielka, wybudowana niedawno hala w ramach jeszcze większego kompleksu budowlanego (obok MQ i Leopold Museum) - generalnie jest to centrum kulturalne (jedno z wielu w Wiedniu) dotyczące sztuki współczesnej - te mieliśmy zwiedzić dokładniej nazajutrz. Wieczorem wyskoczyliśmy jeszcze na miasto chcąc sprawdzić gdzie dokładnie znajduje się Kirchen Gaussplatz gdzie m.in. miał odbywać się II Wiedeński Festiwal Klezmerski. Trafiliśmy tam bez problemu, ale w drodze powrotnej "weszliśmy nie w te uliczkie" i nagle znaleźliśmy się w części miasta, której zdecydowanie turystom się nie pokazuje i w której biały człowiek jest raczej rzadkością. Złote zęby błyskały tu i ówdzie (m.in. z bałkańskiego i mocno sziemranego Cafe "Mladost") - mimo to jakoś nikt nas nie zaczepił, ale odrapane budynki przypominały Ząbkowską przed renowacją, a paradoksalnie w tle za Dunajem prześwitywały wieżowce Dunau City - wielkiego "miasta w mieście" czyli najbogatszej dzielnicy miasta położonej na wyspie.

MQ (Museum Quartier) okazało się być wielkim, 8-piętrowym, supernowoczesnym budynkiem wystawienniczymi, każde piętro poświęcone było innemu rodzajowi sztuki - od początków sztuki współczesnej, po najnowsze projekty - od Picassa do Althamera. My zwiedziliśmy jedynie trzy (i potem jeszcze dwa), bo na tyle pozwolił czas. Byliśmy też w Leopold Museum - prywatnej kolekcji imć Leopolda, przekazaną przez niego jako dar dla Wiednia (wystawiani m.in. Kokoshka i inni Austriacy mający nielichy wkład w sztukę współczesną). Po południu, w ramach czasu wolnego ruszyliśmy na miasto, tu też okazało się, że dla Polaka Wiedeń jest miastem dość drogim (ceny takie jak u nas - ale w Eu, a nie Zł, poza nielicznymi wyjątkami). Przegłosowany zgodziłem się iść na Prater (ja wolałem raczej Muzeum Techniki - do którego w końcu nie poszedłem), a tam okazało się, że jest to jedno wielkie, kiczowate do bólu wesołe miasteczko i spoza totalnej tandety wybija się jedynie wielkie koło widokowe oraz przesympatyczna kolejka wąskotorowa (bodajże 300mm rozstawu) - i tą właśnie ciuchcią się przejechałem. Ania zaliczyła jeszcze koło widokowe, po czym oddzieliliśmy się od głównej wycieczki i powoli kierowaliśmy na Gaussplatz via Praterstrasse (na której zwiedziliśmy... sklep dla miłośników konopi - strasznie drogi) i nie zdążyliśmy zobaczyć sklepu kibiców Austrii Wiedeń, bo w Wiedniu nie ma aż takiego feudalizmu jak u nas i sklepy zamykane są najpóźniej o 19:30 (a przeważnie już o 18:30) niezależnie od asortymentu. W związku z tym ruszyliśmy dalej pieszo przez cudownie zabytkową uliczkę a la nasz Nowy świat/Krakowskie Przedmieście do kościoła na Gaussplatz. Przeszliśmy przez klimatyczny park, którego główną częścią był pamiętający czasy II wojny światowej nieczynny bunkier/baszta przeciwlotnicza (a także Cyganie w dresach ze złotymi zębami - jedyni dresiarze w Wiedniu ;-)) i znaleźliśmy się przy kościele. Ten okazał się być z zewnątrz niespecjalny, ale w środku piękny - cały w drewnie i ze stylizowanymi na ludowe drewnianymi rzeźbami. Jak się okazało - jest to kościół katolicki, co nie stanęło na przeszkodzie, by odbyły się tam koncerty w ramach festiwalu klezmerskiego. Zobaczyliśmy tam węgierską jazz-grupę Nigun (rewelacja) i amerykańsko-niemiecki Brave Old World w klimacie teatralno-folkowo-martyrologicznym - też ciekawy.

Od czwartku, 7.07 skończyła się laba i zaczęła robota - rano konferencja prasowa (a my - na salach jako ochrona), potem krótki czas wolny - wykorzystaliśmy go na pojechanie metrem na Hutteldorf czyli tam, gdzie jest stadion Rapidu - po szalik. Kursuje tam linia metra U4; samo metro wiedeńskie bardziej przypomina klimatem kolejkę SKM czy linie podmiejskie niż metro jako takie. Generalnie niespecjalnie czyste, stacyjki a la W-wa Śródmieście, charakterystyczna woń pociągu i klimaty lekko szemrane (trochę żebraków i ćpunów). Zupełnie inaczej niż nasze metro - z tym, że nie jest to norma i stacje metra położone na niższych poziomach (znaczy się - głębiej) paradoksalnie są lepiej utrzymane. Linia U4 łączy w sobie cechy metra (w obrębie centrum) i SKMki (poza centrum wyjeżdżało na powierzchnię). Hutteldorf i trasa do niego przypominała trochę klimaty na trasie Odolany - Włochy - Ursus - Piastów.

Wieczorkiem - wernisaż. Klimaty jak w Zachęcie - sporo ludzi ("bo za darmo" - w Wiedniu tylko na wernisaże jest wstęp wolny, w poniedziałki są tańsze bilety, a środy - Kunsthalle nieczynne) i do 22:00 (przez co nie udało nam się zobaczyć Sarakiny na klez-feście) siedzieliśmy murem, notabene nie nudząc się, bo przyszło też trochę Polaków mieszkających od lat w Wiedniu. Wystawa, której częścią byliśmy i my, w głównej mierze poświęcona jest Tadeuszowi Kantorowi - w Austrii słabo znanemu. Obok prac Kantora (którego ja osobiście trawię średnio), są także nowe dzieła Kozyry (dwa filmy), stare rzeczy Żmijewskiego (te, co były u nas w CSW swego czasu), nowe Althamera (rzeźby i my ;-) ) i nowy Kuśmirowski (instalacja). Całość w zamyśle jest ustosunkowaniem się do Kantora - od totalnej negacji w sensie artystyczno-przekazowej (Althamer) po wręcz uwielbienie (Kuśmirowski). Wystawa potrwa do 3.11 więc jak ktoś będzie w Wiedniu, to można zajrzeć do Kunsthalle - polecam salę ze sztuką polską (już na wejściu jest wielkie zdjęcie ekipy pilnującej ;-))) ), która na tle współczesnej sztuki austrackiej wypada naprawdę nieźle... O tym przekonałem się dnia następnego, gdy na spokojnie mogłem porównać.

W piątek, 8.07 czekało nas całodniowe pilnowanie sal. Do Kunsthalle jednakże przychodzi mało ludzi (chyba nawet mniej niż do CSW czy Zachęty) i dzięki temu udało nam się wyrwać na trzy godzinki, żeby zobaczyć w Wiedniu jeszcze kilka rzeczy. Muzeum Tramwajów okazało się być niestety czynne jeno w soboty i niedziele - ale z zewnątrz dało się zrobić kilka fotek (piękna, zabytkowa zajezdnia w starej części miasta, zamieszkanej głównie przez ludzi starszych - coś jak Muranów/Powiśle) ale Volksmuseum niedaleko Parku Freuda było czynne - podobne klimatem do naszego Muzeum Etnograficznego (od razu zaznaczam, że nasze jest większe i ma ciekawsze zbiory) - sztuka ludowa Austrii jest taka sobie, a najciekawsze były eksponaty pochodzące z dawnego CK Królestwa (w tym z Polski i Czech), a także rzeczy codzienne z lat 1933-45. Mimo to warto było zobaczyć, by mieć skalę porównawczą.

Ostatniego dnia kupiliśmy jeszcze parę pocztówek (bo na to nas było stać ;-)), zjadłem wreszcie słynną wiedeńską parówkę (kupienie jej graniczy z cudem - już łatwiej jest trafić kebab czy chińszczyznę) kupioną w barze... tureckim. To znamienne dla Wiednia - w sklepie z pamiątkami pracowała ładna Azjatka w stroju... tyrolskim ;-))) Poza tym trafiliśmy też na demonstrację irańskich środowisk emigracyjnych solidaryzujących się z ludnością Londynu.

Podsumowując - bardzo warto było zobaczyć Wiedeń i za to jestem Althamerowi bardzo wdzięczny. Sam Wiedeń okazał się być miastem ładnym i pełnym kontrastów - zwłaszcza na tle społecznym. Są tu bardzo bogate dzielnice nastawione na turystów i dzielnice biedne. W sumie w Wiedniu przeciętny człowiek żyje podobnie jak w Warszawie - niespecjalnie bogato, ale znośnie. Ceny i zarobki jak u nas - ino w euro, co przy strukturze cenowej wypada ciut lepiej na korzyść Wiedeńczyków. Wiedeń jest też miastem w zasadzie bezpieczniejszym od Warszawy - przez tydzień nikt nas nie zaczepił (poza dworcem kolejowym i metrem - ale to byli żebracy) nawet w sziemranej dzielnicy. Chętnie bym tam kiedyś jeszcze wrócił - m.in. zobaczyć Muzeum Techniki. I na pewno chciałbym też zobaczyć oddalone około 60 km od Wiednia Wiesen - miasteczko ze słynnymi festiwalami pod gołym niebem.

Darz Bór!
V.Ziutek