Listy z rowerowej podróży Grzegorza "Baltazara" Kajdrowicza do Norwegii

7 - 28 lipca 2007

7.7

Pierwszy dzień za nami. Na lotnisku na Etiudzie w Warszawie bałagan, żeby nie powiedzieć inaczej. 3 godziny stania do odprawy. Jakoś się udało.
Samolot wyleciał z ok. godzinnym opóźnieniem. Na lotnisku pod Oslo super. Wszystko poukładane, jednak nawet na tanich lotach może być porządek. Oczywiście nie u nas, niestety. Bagaż przyleciał cały, rowery też. Pakujemy się i 2 godziny po wylądowaniu ruszamy na podbój Norwegii. Sumki przemytniczki owijamy czarną folią i zostawiamy pod lotniskiem w krzakach, mając nadzieję, że będą na nas czekać.
Na stacji benzynowej uczymy się tankować paliwo. Kiepsko nam to idzie. Dopiero napotkany Polak pokazał co i jak. Pierwsze koty za ploty.
Po drodze w kierunku na Fagernes mijamy 2 długie i niedozwolone dla rowerzystów tunele. Na szczęście jest z górki. Jeden ma 3800 a drugi 1900 m długości.
Dojeżdżamy do jeziora Randsfjorden i w miejscowości Brandbau rozbijamy namiot na placu zabaw przy szkole. Pierwszy dzień za nami. Pogoda była uprzejma i nawet nie padało.

8.7

Deszcz deszcz deszcz
Cali mokrzy, nawet galoty mamy tam mokre, jakbyśmy wyszli dopiero z basenu, a z rękawa wylała się woda. Brrr. Udało nam się przejechać ok. 50 km. Praktycznie cały czas w deszczu. Nocleg znajdujemy w wiacie w szkole w miejscowości Hov. Dziś także udało nam się wynaleźć nowy drink o nazwie "norweska cocacola" w skrócie "norcola". Składniki: cocacola 1,5 litra, 250 ml ukraińskiego spirytusu, polski rowerzysta i 24 godziny wożenia tego na rowerze.

9.7

Ruszamy z rana ok. 10. Nawet nie pada. Ba, nawet słonko wygląda przez chmury, widać nawet błękit norweskiego nieba. Ucieszeni, pełni werwy pedałujemy. Na kempingu pakujemy ciuchy do suszarki i suszymy. Na samym początku ciężko idzie, ale jakoś się udaje. Pokrętło ustawiamy na symbol żelazka i po 30 min. szmatki są suche.
Ruszamy dalej. Słonko coraz śmielej przebija się przez chmury, my tym widokiem bardzo ucieszeni mocniej naciskamy na pedały. 40 km przed Fagernes spotykamy Rosjan. Pytamy o pogodę w górach, oni na to: 2 niedjele doszcz, a u nas w Pjetru 27 gradusow. Jedjom doma.
To wszystko nam juz powiedziało o miejscu gdzie jedziemy, o domu olbrzymów, o górach Jotunhaimen.
Wjazd na przełęcz już w kroplach deszczu. 15 km podjazdu i wysokość 750 m npm. Na przełęczy kisielek, herbatka i zjazd w dół, oczywiście też w deszczu. Słońce jednak przynajmniej dzisiaj przegrało walkę z deszczem. Nocleg w budzie przy szkole w miejscowości Aurdal. Dziś otrzymałem smsa z pogoda: Oslo, dziś deszcz 17 st.C, wt-czw możliwy deszcz (20-40% szans) 18-19 st.C, pt. niewielkie zachmurzenie 21 st.C. (www.wunderground.com). Całkiem nieźle. Oraz, ze Lepper został odwołany. Tylko wyjechałem, a już coś ciekawego dzieje się w kraju. Z tego akurat powodu się nawet cieszę.
Przed snem rozgrzewamy się norcola.

10.7

Od rana leje. Dzień spędzamy w tym samym miejscu. Nie ruszamy się.
A jednak przestało. Pakujemy się i o 18 ruszamy. Z Aurdal do Fagernes tylko 12 km i do tego z górki. W Fagernes robimy zakupy i zjadamy chleb z cebula, czosnkiem i tuńczykiem. Padł na nas blady strach, bo moja kuchenka MSRa przestała działać. Wcześniej rozpadła się na 2 części, a teraz kaput. Ale pomysłowy Baltazar ma zestaw ratunkowy i jakoś udało się wskrzesić ją do życia. Posileni jedziemy w dalsza drogę. Jedziemy tak do 0.30. Nocleg jak zwykle znajdujemy na terenie szkoły. Woda jest, tylko trzeba mieć kurek. Ale ja mam przecież kombinereczki. Woda nabrana. Herbata, kisiel. Pelnia szczęścia. O 2.00 idziemy spać, a na polu jeszcze jasno. Budzę się o 3.45 na siku, tez albo juz jasno. Dobranoc.

11.7

Rano obudził mnie oczywiście deszcz. Swawolnie bębnił sobie po tropiku namiotu, a w środku się czuło, jakby się jakaś ulewa przetaczała. Nie miałem ochoty zastanawiać się nad tym, jaki będzie dzień. Zamknąłem oczy i zasnąłem chyba na jakieś 60-90 min.
Obudził mnie Gregor wychodząc na fajeczkę poranną. Wrzasnął, jakby się paliło. No i się paliło, niebo słoneczkiem. Wreszcie zapaliła się lampka dobrego humoru. Może będzie w końcu lepiej. Najedliśmy się i podsuszyli i ok. 11 ruszamy w kierunku na Bydgin droga 51. Spokojnie w słońcu w temp. nawet 25 st. dojechaliśmy do Bydgin. Po drodze robiąc sobie postój przed wielką skałą.
Jak na te chwile, wstąpił w nas optymizm. Dojechaliśmy do Bydgin i ruszyliśmy dalej pod górę dość ciężkim podjazdem drogą 51. Dostałem takiego kopa, że wjechałem tam ze średnią prędkością 10 km/h. Przy najwyższym punkcie 1389 m n.p.m. pamiątkowa fota i dalej w dół. Niestety zrobiło się jak zwykle zimno, 6 st C i zaczął padać deszcz. Brrrrrrrr. Nocleg na przełęczy w budzie bez dachu. Rozbiliśmy w środku namiot i z bólem przetrwaliśmy do dnia następnego, by w deszczu i zimnie (4 st C) wrócić do Bydgin i czekać na statek, którym mamy zamiar przepłynąć jeziorko Bydgin i dostać się do miejscowości Eidsburgardes.

12.7

Namiot na szczęście, pomimo naciągu tylko na 3 linkach nie przeciekł. Sucho niestety też w nim nie było, ale dało się przetrwać. Pakujemy się w 20-minutowej w przerwie pomiędzy deszczem a deszczem i już w deszczu przy 4 st C wracamy do Bydgin. W Bydgin idziemy się ogrzać do kawiarni przy hotelu. Tam zamawiamy chyba najdroższą herbatę jaką piłem (10 zł), ale żeby dodać smaku dolewamy sobie "z bunkra" prundu, czyli żołądkowej. Aż zrobiło się lepiej. Na zewnątrz troszeczkę cieplej, ok 7 st C i oczywiście deszcz, a raczej deszczyk. Czekamy cierpliwie, nic nam innego nie pozostało. Pepe napisał w smsie, ze idzie ku lepszemu. Jakoś tylko w to mu nie wierzę. Ludzie różne rzeczy gadają, żeby podtrzymać przyjaciół na duchu. A nam duch Odyna i wszelakie inne bóstwa Norwegii pokazują zupełnie co innego.
Ale jak mawiają starożytni Rosjanie: pożiwjom - uwidim. Zatem pożiwjom. Przed chwilą Greg zauważył 3 świrów takich jak my. Pojechali do domu olbrzymów, w góry Jotunhaimen. Odyn z nimi, z nami chyba go nie ma.
My za to w strugach deszczu pakujemy się na malutki stateczek - MS Bitihorn. Udało nam się jako pierwsi zaokrętować. Rowerki przypięte na dziobie, a my pod pokład won. Leje jak z cebra. Chyba na tej wyprawie nie będę miał co oglądać. Cały czas ściana deszczu. Temperatura 8 st C. Przepływamy po 2 godz. jezioro Bidgin i ruszamy dalej. Musimy objechać w zasadzie dookoła jeziorko Tyin, by znaleźć się na poziomie morza przy fiordzie Sognefjord w miejscowości Oure Ardal. Dookoła jeziorka cale stada hytt, domków letniskowych Norwegów. Podczas jednego z przystanków pomagamy tubylcowi wyciągnąć łódkę z wody. Widocznie i on stracił nadzieję na polepszenie pogody. Następny popas w budowanym hotelu na rozstaju drogi. Później jeszcze kilkanaście kilometrów i szaleńczy zjazd. Ale przed zjazdem naszym oczom ukazuje się cud. Tak cud. Skrawek błękitu. Cóż za niespodzianka. Może jednak będzie lepiej. Po 15 min wszystko wyjaśnia nam deszcz. Nie będzie lepiej! Do Oure Ardal mamy jeszcze 20 km. Zaczyna się wspaniały długi zjazd. Szkoda tylko, że w strugach deszczu. Nie widać nic! Mgła, deszcz, deszcz, mgła. A tam zapewne są wspaniale widoki. Ech, Odyn nas już chyba zupełnie opuścił. W drodze w dół spotykamy trenującego kolarza. Zapytany o pogodę zrobił jednoznaczną minę. To tłumaczy wszystko.
Po wyjechaniu z chmur naszym oczom ukazuje się wspaniały widok miasteczka Oure Ardal i fiordu Sogne. Przypomniał mi się widok sprzed kilku lat, jak z Krzyśkiem Chojko podróżowałem po Norwegii. Cała dolina zasnuta lekkimi chmurami z wznoszącymi się ku Odynowi pióropuszami.
Była godzina 23. Szybka narada i przejazd 12km odcinkiem do Ardalstangen na kemping. Mamy nadzieję się wysuszyć i wykąpać w gorącej wodzie. Do tej pory mył nas deszcz, czas na chwilkę skorzystać z dobroci cywilizacji. Umyci i najedzeni kładziemy się spać ok. 2 w nocy.

13.7

Witam 13go w piątek. U nas 13go piątek jest cały czas. Chociaż ja się urodziłem 13 w piątek i nie narzekam. Do tej pory wiodę sobie miłe bez zobowiązań życie.
Obudziły nas wrzeszczące niemożebnie ptaszyska. Udało mi się odpalić suszarkę do ubrań. Wysuszyliśmy ubrania oraz buty. Jak siedziałem w kibelku, to nad głową słyszałem łoskot suszących się butów w suszarce. Na szczęście udało nam się wysuszyć prawie wszystko, z butami włącznie. Uff, co za ulga, przynajmniej przez chwilkę jechać w suchych butach. Będziemy próbowali dostać się dziś do Kaupanger, a jutro może uda się zbliżyć do Lodowca. W związku z pogodą pozmienialiśmy naszą "wypasioną" trasę na nieco mniej "wypasioną".
13go i piątek okazał się dla nas szczęśliwym dniem. Odyn albo przysnął, albo sobie o nas na jakiś czas zapomniał. Od 12 do końca dnia mieliśmy świetną pogodę. Słoneczko świeciło, że aż miło. Chmurki były miłe i grzeczne i nie spadła ani kropla deszczu. Wreszcie zobaczyliśmy kawałek Sognefjordu w całej krasie. Przepiękny widok. Dojechaliśmy spokojnie do przystani i przepłynęliśmy fiord promem do Mannheller. I od razu w 3km tunel pod górę w kierunku na Kaupanger.
Tunel dość długi i cały czas pod górę. Wspięliśmy się chyba na jakieś 200 m n.p.m. Później krótka przerwa i zjazd do Kaupanger. Greg dał się złapać, jak zresztą wielu innych na kościół typu stav. Ładny to on jest, ale nie ma nic wspólnego z tym choćby w Lom. Jest młody i bez inkrustacji staronorweskiej. Po morderczym 2-kilometrowym podjeździe z Kaupanger dojechaliśmy drogą nr 5 do Sognal. Przypomniałem sobie tę miejscowość po moście nad fiordem. Byłem tu kilka lat temu też na rowerku z Krzyśkiem Chojko. Cały czas miałem w pamięci ten most, ale nie mogłem go zlokalizować. Teraz już wiem, gdzie jest most z moich snów. Chcieliśmy się rozbić tuż obok kempingu nad fiordem, ale przegonił nas właściciel gruntu i jednocześnie właściciel kempingu. Wskazał miejsce o jakieś 3-4 km dalej w kierunku na Helle.
Obóz zacny, 50 m nad fiordem. O 1.30 kładziemy się spać.

14.7

Tak jak można było się spodziewać. Odyn odpoczywał do 14go do 13. Po 13tej zabrał się do pracy i zaczął sikać deszczem w rowerzystów z Polski. Leje cały czas, ale my twardo ruszamy w stronę Lom, zbaczając do Urnes pooglądać kościół najstarszy typu stav. Zdjęć robić się nie da, ale przynajmniej pooglądamy sobie motywy wikingów wmieszane w budowle sakralne chrześcijaństwa. Kościół w Urnes ma ponad 900 lat, został wybudowany w 1130 roku i nie został zniszczony. Nie zjadł go żaden pożar, a ludzie traktują go jako dobro narodowe. Kiedy tak będzie u nas, kiedy nie spłonie żaden stary kościółek, czy cerkiew. Ostatnia spłonęła cerkiew w Komańczy, aż żal było patrzeć na pogorzelisko. A tu nie ma prawa nic się takiego stać. Tu są pieniądze na zabezpieczenia takich cudów, na edukację ludzi.
Przecież to jest spuścizna narodowa, lata tradycji, historia. Na takich cudach cały cywilizowany świat zarabia. Ech, rozmarzyłem się siedząc w środku promu do Urnes (27 koron) przez 20 min bez deszczu!
Kościółek stav w Urnes jest malutki, podobny do małych kościołów w Bieszczadach, tylko wieżyczkę ma bardziej strzelistą. Na jednej stronie ma motywy staronorweskie, strona od fiordu jest jaśniejsza. Zapewne deszcz i wiatry przez 900 lat zrobiły swoje. Aby wejść do środka należy zapłacić 45 koron, czyli nieco ponad 20 zł. Dookoła kościółka jest cmentarz z płytami nagrobnymi z 18, 19 i 20 wieku.
Przy kościele jest knajpka, toaleta i hotelik. Aby dostać się z promu do stavkirke trzeba się mocno napedałować. Podjazd ok. 2 km, bardzo stromy. Ale warto. Widok przy dobrej pogodzie jest rewelacyjny.
Po zwiedzeniu otoczenia kościoła ruszyliśmy dalej wzdłuż fiordu. Oczywiście Odyn o nas nie zapomniał i oblewał nas co chwilkę strugami deszczu. Pomimo tego, droga i widoki były super. Dróżka wiła się, to wznosiła, to opadała do fiordu. Po drodze minęliśmy 2 ciemne i zimne tunele. Znak przed nimi przypominał rowerzystom o zapaleniu lampek. Jakieś 5 km przed połączeniem się dróg, 55 i naszej znaleźliśmy rozciągnięty pomiędzy drzewkami hamak i kartkę przybitą na jednym z nich mniej więcej o treści: wyluzuj, odpocznij, nie ma się dokąd śpieszyć. Miłe zjawisko na deszczowej trasie. Dojechaliśmy do Skjolden i dalej do Fortun i znaleźliśmy nocleg na złomowisku samochodów w starym busiku. Złomowisko jest naprzeciw stacji benzynowej. Wreszcie mamy swojego kamperwana (hihihi).
Po drodze minęliśmy 2 przepiękne wodospady. Użyłem statywu, aby zrobić fotki, może coś z tego wyjdzie. Jest godz. 0.07 i wciąż jasno. Odyn chyba usnął ze zmęczenia, bo jakoś deszczu brak w tej chwili. Jutro czeka nas z...sta wyrypa.

15.7

Godz. 9.00 - leje, 10.31 leje, 11.00 leje. A my sobie leżymy i czytamy przewodnik Pascala.
Godzina 14 lać przestaje - ruszamy w kierunku na Lom. Wyrypa straszna. Czasami zaczyna brakować energii. Na początku 18 st C, ale cały czas temperaturka spada. Widoki przepiękne, gdyby tylko chmury ich nie przesłaniały. Ale cóż zrobić. Widziałem Norwegię skąpaną w słońcu, teraz widocznie przyszło mi oglądać Norwegię deszczową i zimną. Ale jakoś dajemy radę. Na drodze wąskiej jak papier toaletowy i takiej też pokręconej czasami tworzą się korki. Ale kierowcy są zdyscyplinowani i radzą sobie z tym. Jeden zatrzyma się wcześniej i przepuści innych. Nawet na nas czekają. Ba, nawet nas nie wyprzedzają. Robią to dopiero, gdy albo ich puścimy machając ręką, albo mają na tyle miejsca, że mogą nas wyminąć, zjeżdżając na drugą stronę. Kultura kierowców jest tu WIELKA. Polskim kierowcom daleko do takiej jazdy. Ech, szkoda gadać. Robimy co jakiś czas postoje. Trzeba posilić się batonem i dostarczyć organizmowi nową porcję energii. Temperatura spada do 11 st C. Koszulki mokre od potu. Na szczęście Odyn dla nas łaskawszy i nie oblewa nas zimną wodą z chmur. O, dzięki Ci, Odynie. Ostatkiem sił dojeżdżamy do Turange, posiłek, gorący kisiel i po pół godz. ruszamy dalej. Zastanawiam się dlaczego tak mało pamiętam z tej trasy. Przecież jechałem nią z Krzyśkiem Chojko kilka lat temu. Może dlatego, że jechałem w dół i nie zdążyłem niczego zarejestrować. Droga na długości 10 km wspina się od 100 m do prawie 1000 m n.p.m. Fak, coraz zimniej, a do kibelka jeszcze 5 km. Temperatura spadła do 7 st C. Zajefajną zimę mamy tego lata w Norwegii. Brrrrrrrr. Po 14 km podjazdu zobaczyłem znak: WC 400 m. Uff, co za ulga. Za chwilkę postój i sen w ciepłym, suchym i czystym hotelu. Hihihi. WC - wonderful camping. Kibelek posiada: 1. ciepłą wodę, 2. suszarkę do rąk, 3. jest czysty, 4. ma 2 kibelki, w tym miejsce dla inwalidy. Idealny na nocleg dla zmęczonych i zziębniętych rowerzystów.
Na "kempingu" poznaliśmy parę Niemców z psem. Okazało się, że Jana zna rosyjski. Była 2 razy na Kamczatce i ma swojego kampervana. Super ludzie. Podeszli do nas z herbatą, później przynieśli włoską samogone a na koniec chlebek, ser żółty i salami. Uff, super uczta. Po 15 km jazdy i 1100 metrach w pionie, było to bardzo miłe. Sporo podróżują i wiedzą, co to jazda rowerem w takich koszmarnych warunkach. My poczęstowaliśmy ich zakupionym w Niemczech winem z proszku. Tak, tak, winem z proszku. Zalewa się saszetkę proszku i ma się 8% wino. Może nie jest to Bordo rocznik 1985, ale jednak wino. Smakiem przypomina Perełkę Bieszczadzką lub Kniaziowskie. Ciekawe, kiedy będzie spirytus w proszku. Wtedy norkola będzie łatwiejsza w wyrobie. Naukowcy, bierzcie się do roboty, potrzebny spirytus w proszku.
Wybiła godzina 00. Dookoła naszego Riza tumany chmur. Na dobranoc opowiem zagadkę zgodną z naszym miejscem noclegowym. Nagrodą jest postawienie nam piwa. Zagadka brzmi: Co powodują i dlaczego niepuszczone bąki.

16.7

A dziś nie leje! WC czyli wonderful camping okazał się zbawienny. Całe szczęście, że tam był, bo pojechalibyśmy dalej. Rano obudziliśmy się przed przybycie czyściciela wonderful campinga. Zdążyliśmy się spakować i nawet zjeść śniadanko. Deszcz nie padał i zrobiło się kilka niebieskich plam nad głowami. Tak jakby Olbrzymy z Jotunhajmen pokłóciły się z Odynem o to, czy ma być deszcz, czy słoneczko nad ich domem. No i wygrały. Przez cały dzień nie padało o dziwo. Troszeczkę nas to zestresowało, nie mieliśmy ze sobą kremu do opalania. Hihihi.
Przejazd drogą 55 przez Jotunhaimen był wspaniały widokowo. Góry w śniegu i gdzieniegdzie zawieszone małe lodowce. Cud malina. Dlaczego dopiero teraz taka pogoda? Może Olbrzymy faktycznie wygrały z Odynem? Na trasie mnóstwo lemingów. Podobno co kilka lat ich populacja gwałtownie wzrasta. Naukowcy nie wiedzą czym to jest spowodowane. My też nie wiemy i wiedzieć nie chcemy. Lemingi kojarzą mi się z mypingami z "Porwania Baltazara Gąbki", kojarzą - ale tylko z nazwy. Góry Jotunhaimen w słońcu są wspaniałe. Po jednym takim dniu, można zostać norwegofilem. Osobiście znam dwóch takich typów. Jednym jest niejaki Konrad Konieczny (www.norwegofil.pl) a drugi to Przemek PePe Pawłucki (www.rower.orbit.pl). Gdyby jeszcze pogoda była cały czas taka jak dziś. Ech marzenie. 3 km przed najwyższym punktem Jotunhaimen 1434 m n.p.m. zobaczyłem WC i kwadrat wycięty w granitowym bloku. Kilka lat temu byłem w tym miejscu z Krzyśkiem Chojko także rowerem. Z najwyższego punktu trasy szaleńczy zjazd w dół do Lom. Maksymalna prędkość, jaką osiągnąłem to 75 km/h. Chciałem dobić do 100, ale zakręty nie pozwoliły. Kiedyś w Alpach osiągnąłem 89 km/h i jest to mój rekord prędkości z sakwami. 30 km przed Lom jest wspaniałe miejsce na kemping w lasku sosnowym. Kibelek ma podgrzewaną podłogę, ciepłą wodę i super dmuchawe. Zjedliśmy tam posiłek i ruszyliśmy dalej do Lom. W Lom koronnym punktem jest kościół typu stav. Kościoły te - stavkirke, to kościoły szkieletowe, drewniane, budowane bez użycia gwoździ. Trzon konstrukcji stanowią pionowe, osadzone w ziemi slupy narożnikowe (stave), do których przymocowane są poziome deski progów górnych i dolnych, do nich zaś pionowe deski stanowiące właściwą ścianę kościoła.
Kościół w Lom widziałem drugi raz. Teraz także wywarł na mnie ogromne wrażenie swoją prostotą.
W Lom zrobiliśmy szybkie zakupy: norweska cola (3,5 kor), fasolka w puszce (3,9), chleb (11) oraz sałatka ziemniaczana pół kg (14), która została skonsumowana na ławeczce pod sklepem. Po dokonaniu tych zacnych zakupów, odjechaliśmy w siną dal w kierunku na Stryn droga nr 15. Po przejechaniu ok. 25 km, za miejscowością Bismo znaleźliśmy miłe miejsce nad rzeką Otta na biwak. Miejsce z ławeczkami, bez kibelka niestety, ale za to za darmochę. Jest zejście na plażę i można wymyć sobie newralgiczne części ciała. Posileni norkolą lajt (kończy się ukraiński składnik drinka), najedzeni idziemy spać. Jutro też jest dzień. Oby nie padało!
Godzina 1.00 i nie pada! Cud!

17.7

Dziś otrzymałam poniższą informacje:
"Pretensje na temat pogody (a zwłaszcza deszczu) prosimy kierować do szwagra Odyna - Freyra (w sąsiednim departamencie, zakres obowiązków: pokój, płodność, urodzaj, bogactwo i deszcz ); jeśli pojawiłyby się problemy z piorunami, to wtedy proponujemy kontakt z Thorem (wojna, dom, rodzina, trzoda, pioruny).
Odyn, z zakresem obowiązków: wojna, mądrość, poezja, czary, oraz prezes naczelny nie jest osobą odpowiednią do odwoływania się w kwestiach pogody.
"
Jak widać zatem popełniłem błąd, kierując prośby o pogodę od razu do szefa. Może dlatego Freyr się denerwował i pomimo nakazów szefa Odyna spuszczał na dwóch frajerów z Polski deszcz. Od dziś będę słowa mojego niezachwytu pogoda kierował do Freyra. Ale czy to coś zmieni? Dziś nic nie zmieniło. Od rana pada jak zwykle. A do Briksdal mamy jeszcze spory kawałek.
Godz. 15.00 - cały czas pada z przerwami na kapuśniaczek norweski. Po drodze mijamy wspaniale bystrza na rzece Otta, niestety padający deszcz uniemożliwił nam podziwianie ich piękna.
Godz. 18.00 leje jak z cebra. Mamy już dość takiej zasranej pogody!!! Udało nam nie dojechać do krzyżówki drogi 15 z drogą do fiordu Gairanger, wcześniej posilając się w kibelku 3 km za Grotli. WC męskie jest dość obszerne. Jak zamknie się drzwi, to i ciepło się robi. Z krzyżówki strugach deszczu dojechaliśmy pod schronisko na wysokości 1030 m n.p.m. Zmoknięci i zziębnięci chcemy jak najszybciej znaleźć jakiś kemping, aby się wysuszyć. Zjeżdżamy w dół do fiordu. Cały czas leje, temperatura spadla do 8 st. C. W dole przez dziury w chmurach widać majaczące światełka miejscowości Geiranger, a być może jakiegoś promu pełnomorskiego. Przypomniałem sobie, że na zjeździe jest zielony domek. Tam też już po raz drugi rozbiliśmy obóz. Pierwszy raz tam spałem kilka lat temu. Nie przypuszczałem nawet, że po jakimś czasie znów się tu pojawię.
Gorąca herbata działa jak najlepsze lekarstwo na zimno i deszcz. Kładziemy się spać o 1.00, oczywiście pada.

18.7

Godz. 8.00 pada i nic nie widać. Godz. 12.00 nie pada i nic nie widać. Do dna fiordu Geiranger mamy 800 m w pionie. Gdy nie ma mgły, widok z naszego legowiska oraz z całej trasy w dół jest przepyszny. Jednak widoków na polepszenie pogody żadnych nie ma. Zjeżdżamy dziś na kemping w Geiranger, aby się podsuszyć i zdecydujemy jutro co dalej robić. Pchać się w góry w taką zasraną pogodę nie ma najmniejszego sensu. Biletów niestety przebukować się nie da. Chyba cały panteon bóstw skandynawskich nastawił się przeciwko nam.
O 14.04 dostaje smsa od PePe o treści: Widzę słońce nad Geiranger :-)
Wyglądam z namiotu i faktycznie mgła się podnosi. Widok na fiord i Drogę Orłów fantastyczny. Jednak chyba coś się w pogodzie zmienia. Oby jutro było tak jak teraz, kiedy będziemy płynąć promem przez fiord.

19.7

O dziwo nie pada. Znaczy padało ok. 7, ale o 8.30 już nie i nawet z zielonego domku nad fiordem widać i Geirangerfjord i Drogę Orłów. Może idzie ku lepszemu? A morze jest szerokie i głębokie. Nad Geiranger wiszą czarne chmury i co chwilkę siąpi z nich deszcz. Teraz siedzimy na kempingu i suszymy w maszynie nasze ciuchy. Jak już będą suche, to płyniemy przez deszczowy fiord w kierunku lodowca, a za 2 dni kierujemy się do znajomego pod Oslo. Nie liczymy już na poprawę pogody. Jest cały czas zimno i deszczowo. Co za kraj. Z kempingu ruszamy w dół do fiordu Geiranger. Z punktu widokowego na zjeździe widać zakotwiczone 2 pełnomorskie promy. Wygląda to rewelacyjnie. Tak, jakby wielkiego karpia wpuścić do malej wanny. Turyści z promów dowożeni są na brzeg małymi łódkami. Geiranger jest jednym z nielicznych fiordów, do którego mogą zawijać pełnomorskie statki. Głębokość fiordu sięga nawet ponad 1300 m. To miejsce musiało ciekawie wyglądać, jak lądolód rzeźbił dzisiejszą powierzchnię Skandynawii. W samym porcie ruch i rejwach jak na Marszałkowskiej w godzinie szczytu. Kupujemy kartki i uciekamy na prom. Mamy w zamiarze przepłynąć nim 20 km fiordu do miejscowości Hellysylt, by z niej ruszyć w kierunku na Stryn i dalej do Lodowca. Rejs ciekawy, jednakże pogoda nie jest najlepsza. Chmury wiszą nad fiordem, wieje dość silny wiatr i czasami popaduje deszczyk. Mimo tego siedzimy na otwartym pokładzie, aby obejrzeć trasę. Przepływamy obok wodospadu "7 sióstr" oraz farm zawieszonych nad stromym urwiskiem, do których dostać się można tylko z wody. Krążą opowieści o takich farmach, że w przeszłości rodzice przywiązywali dzieci do np. drzewa, aby podczas zabawy nie pospadały w wodę. Ogólnie Geijrangerfiord uważany jest za najpiękniejszy w Norwegii. We mnie nie wzbudził on wielkiego zachwytu. Może dlatego, że pogoda była nijaka, a może dlatego, że wcześniej widziałem wspaniałe fiordy w Nowej Zelandii w pełnym słońcu. Po ponad godzinie, tyle trwa rejs, wydostaliśmy się na lad w Hellysylt. Tam zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy dalej. Oczywiście musieliśmy się wspiąć na ok. 400 m n.p.m. Później zjazd do fiordu, bo znów się wznieść na ponad 200 m i znów opaść do poziomu morza. O godz. 1.30 w nocy (a raczej w szarówce) rozbiliśmy obóz na objeździe tunelu za miejscowością Stryn. Do lodowca mamy już zaledwie 40 km. Jednakże pojawił się problem natury medycznej. Gregor doznał kontuzji mięśnia pod kolanem lub co gorsza ścięgna. Może to spowodować ukończenie naszej wycieczki przed czasem. Jednakże jestem dobrej myśli, że wszystko będzie dobrze.

20.7

Dzień zaczął się świetnie. Świeci słońce, widać błękit nieba, jest ciepło i przede wszystkim nie pada. Oby tak dalej. Udało nam się pryszcza wysuszyć. Znaczy namiot.
Dziś chyba uda nam się dojechać w końcu do Lodowca. A później, to już tylko w kierunku domu. Ze względu na kontuzję Gregora, będziemy starali nie forsować jego nogi. Jeśli będzie źle, to wsiadamy w autobus do Oslo. Nie ma sensu ryzykować zdrowiem.
I udało się nie tylko dojechać do Lodowca, co nawet dostać się do jego doliny i niemalże go dotknąć. W Olden drogą nr 60 skręciliśmy w lewo i malowniczą doliną, mijając 3 zimne jeziorka dojechaliśmy na parking w Briksdal. Słońce świeciło świetnie i oświetlało fantastycznie dolinę lodowca. Z drogi widzieliśmy drugi jęzor zwisający niemrawo. Wydawało się, że to właśnie o ten jęzor chodziło. Ale na szczęście nie. Weszliśmy po ścieżce do doliny Lodowca, przechodząc pod rozbryzgującym wodę wodospadem. Stamtąd jeszcze 10 min i byliśmy nad jeziorkiem, po którym pływały "góry lodowe". Przed nami zwisał jęzor lodowca Jostedalsbreen. Kilka lat temu, jęzor był dłuższy, ale ostatnio skrócił się znacznie. Zrobiliśmy kilka fotek, wyłowiliśmy jedną z "gór lodowych" i ostentacyjnie wypiliśmy wiezioną z Polski whisky z lodem z lodowca. Troszeczkę nas to "zmuliło", ale po dojściu do rowerów już było dobrze. Jazda w dół i 9 st. C. Nocleg przy drodze nr 15, jakieś 5 km od Olden w stronę Byrkjelo.

21.7

Z Olden do Brykjelo trasa jest malownicza, ale podjazd z 0 na 600 m n.p.m. niezmiernie ciężki. Przy 25 st. C pot lał się z nas strumieniami. 8 km (tyle wynosi podjazd) jechaliśmy ponad 3 godz. Na przełęczy parking i kibelki z ciepłą wodą. Na szczęście nie musieliśmy korzystać z suszarki. Zjazd równie szaleńczy jak ciężki podjazd, 7% nachylenia w dol. Trzeba uważać, aby się obręcze nie usmażyły. Widoki tez są zacne. Widać ciężką pracę lodowca, jak szorował po ścianach doliny. Przy pełnym słońcu, lśnią jakby były z krzemionki, a ściany jakby były pokryte miką. W dole widać maleńkie domki Norwegów.
Jedziemy dalej w kierunku na Sogndal. Po wyjeździe z Brykjelo widać fantazyjną górę. Wyglądem przypomina ogromnego dinozaura, tyranozaura lub diplodoka. Przy zbliżeniu się można dostrzec także drugą górę, która z pierwszą tworzy całość gada. Widok zaiste interesujący. Jak przyroda potrafi przez miliony lat wyrzeźbić takie kształty. Droga na Skiel wlecze się dość leniwie pod górkę, by później tak samo leniwie, opaść do samego miasta.
Krotki postój na stacji benzynowej i ruszamy w kierunku tunelu na drodze nr 5. 13 km lekko pod gore z końcem wznosząc się przez 2,5 km 8% stromizna.
Dojeżdżamy do bramy do piekła. Postój i złapanie oddechu i jazda do piekła. 6,5 km dziura robi wrażenie. Na szczęście biegnie lekko w dół. Ruch o 23 prawie żaden, więc możemy spokojnie przedostać się na drugi koniec tunelu. I tu miła niespodzianka. Widać jęzor lodowca i jest świetne miejsce na biwak. Są kibelki, jest woda i mamy jedno piwko 0,33 l. Ale będzie uczta. I była. Piwko smakowało ekstra, do tego herbatka różana z dodatkiem żołądkowej. Miodzio, po prostu miodzio.

22.7

Rano śniadanko i odwiedziny następnego języczka Lodowca. Lodowiec w górach Jotunhaimen jest największym lodowcem Europy kontynentalnej. Jęzor zawieszony jest dość wysoko i wygląda, jakby zaraz miał odpaść od skały. Oczywiście jest pod nim małe jeziorko. Jeszcze w 1965 roku mieszkali tam ludzie i wiedli ubogie, pasterskie życie. Lodowiec od 18 wieku cofnął się dość znacznie, co pokazane jest na planszy informacyjnej.
Po obejrzeniu tego, co było do obejrzenia, zjeżdżamy w dół do Feajrland, by wstąpić do Centrum Lodowców. Tam pokazana jest historia i fazy tworzenia lodowców na świecie. Jest także rowerek, który przelicza energię, jaką się wydatkuje poprzez pedałowanie, na ilość stopionego lodu. Mi przez 30 sek. udało się stopić ok. 6 gram lodu i wyprodukowałem ok. 0,89 kW mocy. Całkiem chyba nieźle. W przyszłości można będzie zatrudniać rowerzystów do produkcji energii elektrycznej. W kinie Centrum wyświetlany jest wspaniały, panoramiczny film o górach Jotunhaimen. Warto go obejrzeć. Jest zrobiony w najnowszej technologii. Ogląda się go na 5 ekranach, a obraz jest przesyłany z 5 niezależnych rzutników. Coś wspaniałego dla oka i ucha.
Po centrum, udaliśmy się na prom do Helli (190 koron z rowerem). Miasteczko skąd odpływa prom jest jednym wielkim antykwariatem. Kiedyś, gdy nie było tunelu, pełniło funkcje ważnego portu, teraz życie w nim płynie dość monotonnie. Płynąc promem przez fiord można podziwiać ciekawe widoki otaczających gór. Z Helli drogą nr 55 udaliśmy się do Sogndal i do Kaupanger, gdzie rozbiliśmy namiot w lasku przy sztucznym malutkim jeziorku, zaraz na początku zjazdu do Kaupanger. Zaczyna się ścieżka rowerowa i zaraz przed nią jest "wjazd" na plażę. O 23 zaczął padać deszcz. Lepiej to już było!

23.7

Zaokrętowaliśmy się w deszczu na prom do Gudwangen (200 koron). Z Kaupanger nie ma promów do Leardal. Tak nas poinformowała obsługa promu do Gudwangen.
Płynie z nami wycieczka Japończyków, robią więcej szumu niż wszystkie okoliczne mewy. Ktoś kiedyś wyliczył, że bez przerwy, ok. 4 mln Japończyków podróżuje po świecie. Całkiem niezły sposób na powiększenie terytorium kraju, hihihi. Jakoś będziemy próbować dostać się do Flam. By dalej Flamsbaną dostać się do Myrdal i odbyć ostatni etap wycieczki po Norwegii, etap wiodący przez płaskowyż Hardangervidda i ścieżkę rowerową Rahalvegen. Już raz nią jechałem, niestety w deszczu. Chyba i tym razem też nie będzie lepiej. Pożiwiom uwidim, jak mawiają starożytni Rosjanie.
Z Gudvangen przejechaliśmy autobusem do Flam. Podczas oczekiwania na autobus nieco posililiśmy się i spotkali kierowców autobusu z ... Przemyśla. Wieźli ukraińską wycieczkę. Od nich dowiedzieliśmy się, że CBA aresztowało wiceprezydenta Przemyśla za korupcję, że niejaki Lepper zwyzywał Kaczyńskiego. Ech, tylko na chwilkę człowiek wyjedzie z kraju i już jest przewrót. Leppera akurat nie żałujemy. A może jak następnym razem gdzieś wyjedziemy, to ziści się wizja Kazika z ostatniej jego pieśni? W Polsce wszystko jest możliwe.
Na przystanku poznajemy bardzo miłą dziewczynę. Zagadujemy po angielsku, a ona do nas po polsku. Świat jest mały. Wszędzie Polacy. Podróż przez tunele była miła i sympatyczna. Ola uśmiechała się ślicznie. Zaprosiliśmy ją na przemyskie stoisko na targach turystycznych w Poznaniu.
We Flam nabyliśmy bilet na tzw. Flamsbanę i czekamy. O 17.25 jedziemy zmierzyć się, ja po raz drugi, z podobno najpiękniejszą trasą rowerową Norwegii. Jeśli nie będzie padać, to wreszcie może coś zobaczę na tej trasie.
Flamsbaną dojechaliśmy do Myrdal (860 m n.p.m.), obóz został rozbity poniżej stacji. Obok kilka innych namiotów piechurów. Greg chciał jechać jeszcze dziś na trasę, ale chyba zakumał, że to nie ma sensu na noc, choć tu nie ma nocy, ruszać na trudny, górski szlak. Mamy sporo czasu do samolotu, więc nie ma sensu gonić, zwłaszcza, że pogoda zimna i deszczowa, a tu góry są. W wagoniku Flamsbany siadamy obok Norwega i małżeństwa duńskiego, wymieniamy informacje o pogodzie, podatkach, Unii Europejskiej. Od Norwega dowiadujemy się dlaczego Norwegia nie jest w UE. W dwóch referendach opowiedziało się przeciw wstąpieniu Norwegii do UE 52% obywateli (frekwencja była bardzo wysoka). Norweg wyjaśnił nam, że rybacy opowiedzieli się przeciw wstąpieniu. I oni jako grupa zawodowa powiedzieli stanowcze nie wszelkim unormowaniom unijnym w zakresie rybołówstwa. Stwierdził jednak, że za jakiś czas jego kraj przystąpi do UE. Za jaki, tego nikt nie wie.
O 23 kładziemy się grzecznie spać. Jutro czeka nas ostatnie wyzwanie wyprawy w norweskie góry i fiordy, ostatnie z krainy trolli i wikingów. Oby Odyn i cały panteon bóstw norweskich nam sprzyjał.

24.7

Rallalvegen.
Na tej ponoć najpiękniejszej ścieżce rowerowej Norwegii, gdzie można zobaczyć kraj Wikingów w pigułce byłem już 6 lat temu. Niestety, lało od rana i widać było tylko ścieżkę i kapiącą z nosa wodę wymieszaną z potem. Dziś było zupełnie inaczej. Pot kapał, ale deszczu jak na lekarstwo.
Wyruszyliśmy z Myrdal ok. godz. 11. Najpierw zjazd, a później podjazd. Temperatura idealna dla rowerzysty - 14-19 st. C i bez wiatru. Pomyślałem sobie, że wreszcie za drugim razem coś na tej ścieżce zobaczę.
Jazda wokół jeziorka, a następnie ostra wspinaczka w górę na płaskowyż. Ścieżka nie jest normalną rowerową drogą wylaną asfaltem czy betonem. To pozostałość po budowniczych kolei Bergen - Oslo. Nie będę jej opisywał, ponieważ opis został dość dokładnie zrobiony przez Przemka Pawłuckiego i jest na naszej stronie.
Powiem tylko, ze widoki są fantastyczne, a trasa od Myrdal do Finse wyczerpująca. Na swojej drodze do Finse musieliśmy pokonać ponad 40 przeszkód śnieżnych, czyli śniegu zalęgającego na trasie. Jedne łatwe, inne trudne, jedne krótkie, inne długie. W stronę Finse jak zwykle jechaliśmy sami. Myślałem, że jesteśmy największymi "frajerami" jakich ta ścieżka widziała, ale na szczęście są więksi. Na trasie spotkaliśmy rowerzystę na monocyklu. Monocykl to taki jednokołowy rower cyrkowy. Mogliśmy się spodziewać wszystkiego, nawet psa wożonego w plecaku, ale nie takiego pokręceńca. Jak go zobaczyliśmy, uznaliśmy, że jesteśmy przy nim malutcy, co dodało nam siły na pokonanie dalszej części trasy. 37 km z Myrdal do Finse pokonaliśmy w 7 godzin. Po przyjeździe do najwyżej położonej stacji kolejowej Norwegii 1222 m n.p.m. spotkaliśmy rowerzystów z Łodzi. Poczęstowali nas naleweczką i prawdziwym Tyskim. Po 2,5 tyg. bez piwa, każdy łyk był jak ambrozja. Powiedziałem do Gregora, że zaraz po powrocie z lotniska zamawiam pizzę wegetariańską i boryna na hawajach i po kilka piw. O 1 w nocy grzecznie położyłem się spać. We środę ruszamy do Hogastyl i dalej do Geilo. Teraz to już lajcik być powinien.
Na całej trasie, bez względu na pogodę, można spotkać całe rodziny norweskie. Jeżdżą ludzie od dziecka do staruszka. Dzieci od małego oswajane są z przyrodą, uprawiają sporty razem z rodzicami i nierzadko dziadkami. Nie jest niczym dziwnym widzieć, jak małe dzieci kąpią się pod okiem rodziców w lodowatym strumieniu. Ale jak ktoś kiedyś powiedział: w zdrowym ciele, zdrowy duch!

25.7

Ruszyliśmy z Finse w kierunku Hogastyl ok. 11. Cały czas mijaliśmy rodzinki z dziećmi małymi i większymi, robiące sobie piknik itp. Jazda do Hogastyl minęła dość szybko. Ta część trasy Rallarvegen nie jest już tak ciekawa, jak z Myrdal do Finse. Na trasie, jakieś 5 km przed Hogastyl przykuł naszą uwagę kibelek. Kibelek ów był bardzo gustownie urządzony z wyklejonym widoczkiem gór w kształcie okna, portretem rodziny królewskiej i kilkoma kolorowymi gazetami. Oczywiście, był czysty i pachnący. A była to zwykła sławojka. Ktoś miał pomysł, aby taki kibelek zmajstrować. W Hogastyl zatrzymaliśmy się przy wypożyczalni rowerów i nabyliśmy odznaki z Rallalvegen. Jest to już moja druga taka odznaka. Pomachaliśmy do kamerki internetowej, przez którą spoglądał na nas Pepe w Przemyślu. Po zjedzeniu loda pojechaliśmy drogą nr 4 do Gailo. Kilka podjazdów i zjazdów i za 22 km byliśmy w Gailo. Tam żarełko w postaci sałatki ziemniaczanej, mleka i pepsi. Niestety, musiałem też wymienić oponę. Jakoś nie wiedzieć czemu się wybulwiła symetrycznie z dwóch stron. Nigdy bym nie przypuszczał, że maraton schwalbe xr zrobi mi takie kuku. Na szczęście miałem zapas, zawsze mam. Wymiana zajęła ok. 40 min.
Z Galio ruszamy drogą nr 40 w kierunku na Konsberg. Zaraz za Galio jest pierońska wyrypa, 7-9% przez ok. 4 km. Ale my jesteśmy już wprawieni i robimy tylko 3 krótkie postoje. Później pieroński zjazd, na którym osiągnąłem prędkość 75 km. Nie jest to zawrotna prędkość, kiedyś w Alpach miałem 89 km/h.
Z drogi 40 skręcamy w Lie w lewo, aby ominąć 2 następne zabójcze podjazdy. Zaraz za wjazdem w tę drogę na polanie zobaczyliśmy olbrzymiego łosia. Popatrzył na nas spode łba i powoli oddalił się w las. Po przejechaniu ok. 15 km znajdujemy miejsce na biwak przy potoku. Przez cały dzień nie padało i świeciło słońce.

26.7

Ruszamy do Rodbergu, skąd odbiera nas brat Pepe - Ziemek.
Droga malownicza, ale dość monotonna. Las, osuwiska kamienne, hyty, zjazdy, podjazdy. I tak przez 40 km. Przed samym Rodbergiem szaleńcze serpentyny i jazda w dół. Kilka razy musieliśmy się zatrzymać, aby obręcze się nie przegrzały od tarcia. W Rydbergu zakończyła się nasza deszczowa przygoda z krajem fiordów, troli i wikingów. Deszcz oczywiście także i dziś nie ustąpił. Padał w niewielkich ilościach, ale padał.

27.7

Odpoczynek i sen w normalnych łóżkach. Co za ulga. Nie pada. Na interku poczytałem o kretynizmach naszej, pożal się Boże, koalicji. Ech, głosujesz, chodzisz na wybory, a wybrani panowie/panie robią później z ciebie wała. Wstyd!

28.7

Zwiedzamy Oslo i okolice. Muzeum Wikingów, Kon-tiki, Ra oraz centrum Oslo.
Dostaliśmy autko do przemieszczania się. Stara renóweczka, ale jara.
Kiedyś już widziałem te muzea, ale czas odświeżyć pamięć.
Okazało się jednak, że Oslo nie może wytrzymać bez deszczu nawet kilku godzin. Podczas zwiedzania, kilka razy padał duży deszcz. Nie pozwolił nam na zwiedzanie parku z rzeźbami. Poprzestaliśmy na muzeach i centrum Oslo.
O ile jazda po Oslo nie sprawiała nam większych problemów, o tyle odnalezienie domku Ziemka w Scotselv nastręczyło sporych problemów. Krążyliśmy po wsi dobrą godzinę. Udało się w końcu.
To był ostatni nasz dzień w "słonecznej" Norwegii.

Podsumowanie:

Plan wypełniliśmy w ponad 60%. Z 1500 km zaplanowanych, przejechaliśmy 1100. Większość w deszczu. Z atrakcji udało nam się zobaczyć w pełnym słońcu dwie - jęzor lodowca w Briksdal oraz drogę przez Góry Jotunhaimen. Reszta atrakcji była widoczna w deszczu lub w przerwach pomiędzy nim.
Zjedliśmy całe przygotowane w Polsce jedzenie i wypiliśmy wszystko, co było do wypicia. Wielokrotnie przemokliśmy do suchej nitki. Na szczęście pojawiały się wtedy kibelki.
Ogólnie wyprawa się w miarę udała, należy oczywiście zaznaczyć, że udała się biorąc pod uwagę warunki pogodowe. Gdyby lato było latem, a nie jesienią, wyjazd przebiegałby zupełnie inaczej.
Ze sprzętem nie było problemu. Chyba po raz pierwszy nie miałem problemu z siodełkiem. Brooks się podczas deszczów szybko dopasował do mojego tyłka. Przerzutka w piaście Rohloffa jest klasą sama w sobie. Nigdy jeszcze tak dobrze mi się nie podjeżdżało pod ostre wzniesienia. Hamulce też działały bez zarzutu. Jedynie to opona Schwalbe Marahton XR dziwnie się wybulwiła. A była to nowa opona. Być może temperatura przy zjazdach była za wysoka i opona przegrzała się od obręczy. Tylne kolo lekko się przycetrowało, ale poradziłem sobie z tym niewielkim problemem.
Namiot VauDe Space Exploler nie przemókł, maty thermaresta dawały poczucie łóżka.
Sakwy Ortlieb nigdy mnie nie zawiodły, także i teraz. Żaden deszcz nie był w stanie im zaszkodzić.

Norwegia jest pięknym krajem, który warto zwiedzać. Ja zapewne kiedyś jeszcze ją odwiedzę. Teraz zacząłem planować następną wyprawę w strony o nieco pewniejszej pogodzie. Dokąd pojadę, okaże się niebawem. Mam ochotę spędzić moje 38 urodziny w jakimś cieplejszym miejscu. Może Afryka? Pożiwjom uwidim.

Grzegorz Baltazar Kajdrowicz