Minął tydzień od naszego powrotu z Rumunii, czyli czas konieczny na poukładanie wspomnień oraz otrząśnięcie się ze skutków powrotu do rzeczywistości, żeby sklecić kilka zdań relacji.

Wyruszyliśmy z Warszawy zgodnie z planem ok 7.00 rano w sobotę 5 września 2009 r. Czteroosobowa załoga Toyoty Avensis (Iza, Arek, Adam i Radek) z optymizmem wsłuchiwała się w komunikat GPS o czasie dotarcia na miejsce po 18 godz. jazdy. Potem okazało się, że wystarczy 15 z ogonkiem. Trasą przez Radom, Rzeszów dotarliśmy do Barwinka, a następnie przez Słowację na Węgry (fantastyczny obiadek niedaleko Nyiregyhazy) i do Rumunii przez przejście koło Satu Mare. Tu po krótkiej odprawie paszportowej (Rumunia nie jest w Shengen) zakupiliśmy winietkę (Rovignette) uprawniającą do poruszania się po drogach i ścieżkach tego pięknego kraju. Pierwszy raz obserwowałem ten kraj z okien samochodu i jest to obraz dość osobliwy. Drogi (przynajmniej w Maramureszu) są w podobnym stanie jak nasze, ale tylko te główne. Boczne to szutr i kamienie. Śmiga po nich wiele nowoczesnych i drogich aut na przemian z Daciami oraz zaprzęgami konnymi, a niekiedy także wolskimi. W miasteczkach częsty obrazek to piaszczyste pobocze, po którym następuje półmetrowy wybetonowany rynsztok, a następnie chodnik z baumy. Dużo ograniczeń i spory ruch (czasami mało skoordynowany) powoduje, że prędkości przelotowe są niskie, a kręte górskie drogi wymagają wiele uwagi. Przy drogach sprzedają miód, sery pasterskie i domową wódkę. Do tego wielu kierowców regionalnych wskazuje na spożycie, a stan techniczny pojazdów nie do końca spełnia unijne normy. Przestrzegano nas przed policją i rzeczywiście jest jej bardzo dużo, ale nami się nie zajmowali - na szczęście.

Tak więc o 23 miejscowego czasu (+ 1 godzina w stosunku do naszego) docieramy do pensjonatu Nagy w Viseu de Sus. Tam zamknięte na głucho, ale wjeżdżamy na podwórko, po czym po krótkich wyjaśnieniach (głównie po niemiecku) z obudzonym z pierwszego snu gospodarzem udaje nam się wytłumaczyć, że mieliśmy rezerwację przez e-mail, której jakoś nikt nie wprowadził jednak do komputera - mieliśmy za to odpowiedz po angielsku, że wszystko załatwione i no problem. Na szczęście były dwie wolne dwójki i poszliśmy spać.

Niedziela rano po śniadaniu (rumuński szwedzki stół) wynajmujemy za pośrednictwem gospodarzy pojazd (Dacia 4x4 pick up - zwany "papuga") i jedziemy na przełęcz Rotunda. Tam policjanci informują, że tym samochodem to możemy pojechać dalej w góry, bo jest przecież droga, górska serpentyna przydatna raczej do pędzenia owiec, ale jedziemy. Rezygnujemy z dalszej jazdy, gdy zaczęło nam się kręcić w głowie od przechyłów i swądu spalonego sprzęgła. Jak się okazało ścieniowaliśmy, bo inne Dacie dojechały 3 km dalej i 100m wyżej. To taki sport lokalny. Turyści rumuńscy po pikniku wsiadają w samochody i jadą najdalej jak się da w okolicę Lacul Lala, w kotlinie pod Vf. Ineu. My docieramy tam na sportowo. Nad jeziorem przegryzka i w drogę. Za Ineu kończą się "niedzielni turyści" i dalej wędrujemy już sami na nocleg w niewielkiej kotlince na wysokości ok 2000 m npm.

Słoneczko i trochę chmur zdawałoby się wróżyć miły wieczór. Niestety robi się dość zimno, a wiatr przygania gęstą mgłę. W nocy zimno (ok. 0) i zaczyna wiać. Rano nic nie widać, gęsta mgła i chmury, ale nie pada, choć wszystko dokumentnie mokre. Koło południa jest już dobra widoczność.

Podążamy głównym grzbietem Gór Rodniańskich, widoki wspaniałe: dolinki, kotlinki, gdzieniegdzie małe oczka stawów. Stoki dość łagodne, ale poprzecinane piarżystymi żlebami i skałkami, a dookoła góry i góry aż po horyzont. Pod koniec dnia spotkaliśmy grupę Czechów, ale małomówni jacyś...

Namioty rozbijamy na przełączce przy rozwidleniu grzbietów: główny biegnie dalej na zachód, natomiast na północ odbija grzbiet boczny z najwyższym szczytem Gór Rodniańskich - Pietrosu (2303 m npm). Kontemplację wspaniałego otoczenia w blaskach zachodzącego słońca mąci bardzo silny wiatr i niska temperatura oraz informacja na sms o załamaniu pogody (Marcin dbał, abyśmy się zanadto nie oderwali od rzeczywistości). Obiad jemy w namiotach, bo nie sposób cokolwiek robić na zewnątrz. Przez całą noc wichura próbowała porwać nasze namioty, a nad ranem pojawił się deszcz. Tego dnia wiatr nie pozwalał na swobodne stanie w pozycji pionowej.

Walcząc z wichurą doszliśmy do biwaku Tarnita la Cruse i tam zdecydowaliśmy o zejściu doliną omijając Pietrosu. Zejście na początku szeroką drogą wyciętą przez buldożery urwało niespodziewanie przy strumieniu nieopodal szczątków styny. Dalsza droga prowadziła przez łąki i zagajniki od dawna nieużywane przez pasterzy. Zaznaczoną na naszej mapie drogę znajdujemy po karkołomnym krzalowaniu na samym dnie doliny. Nie był to koniec przygód, bowiem droga została niemal całkowicie zaanektowana przez strumień, a mosty zostały dawno zmyte przez powodzie. Wyjaśniła się zagadka, dlaczego tak piękne wysokogórskie łąki nie tętnią kopytkami owiec. Po prostu zniszczenia drogi nie pozwalają bezpiecznie zaprowadzić zwierząt na pastwiska. Po wielu przeprawach przez rwącą rzeczkę docieramy w końcu do przysiółka Borsy, skąd najpierw stopem, a potem rejsowym busem dojechaliśmy do Visu i do pensjonatu Nagy. Tu kąpiel, obiad, piwo ursus i spokojny sen.

We środę zaplanowaliśmy zwiedzanie malowniczych wsi w Dolinie Izy. W szczególności interesowały nas charakterystyczne kościoły drewniane kryte gontem przypominającym rybią łuskę ze strzelistymi wieżami oraz rzeźbione bramy i stare gospodarstwa. Odwiedziliśmy Bogdan Voda, Ieud, Barsanę, Budesti. Cerkwie i kościoły wspaniałe często wewnątrz malowane (polichromie na ścianach), większość nadal żywych. Ciekawostką jest sanktuarium w Barsanie rozbudowane współcześnie w stylu świątyń maramureskich. Do niektórych udaje się wejść. Zazwyczaj otoczone są cmentarzami, gdzie przeważają rzeźbione krzyże w kolorowych kwiatach i ozdobach. Koło Budesti natykamy się na prawdziwą perełkę: zakład wodny z kuźnią, tartakiem młynem i młockarnią w jednym. Wszystkie urządzenia zasilane z koła wodnego autentyczne (nie jest to skansen ani muzeum) i działające (właśnie naprawiano aparaturę do bimbru). Poza obiektami sakralnymi niewiele starych gospodarstw się zachowało. Dominują domy murowane.

Nowe są zazwyczaj bardzo duże i w jaskrawych kolorach (róż, fiolet seledyn). Natomiast tradycja bram w wielu miejscach pozostała i do nowych gospodarstw wchodzi się przez wielkie wrota zachowane w stylu. Maramures to region generalnie bardzo biedny, ale i tu zaskakuje rozmach budowlany.

Mijaliśmy miasteczka (np. Certeze), gdzie 90% zabudowy to wielkie nowe domy bardzo kolorowe i z ogromnymi oknami. Wszystkie stoją przy ulicy, a za nimi... pole i bałagan. Część niedokończona, a niektóre na sprzedaż - może warto się zainteresować?

Sygiet Marmaroski jest zwyczajnym miastem bez większych atrakcji. Z uwagi na urządzone tam ciężkie więzienie dla nieprawomyślnych w latach terroru Ceausescu, dziś można zwiedzać tam muzeum ofiar komunizmu. Poza tym skansen i muzeum regionalne. Dobrze zjeść można w restauracji regionalnej.

Tu dygresja - ciężko o prawdziwe dania regionalne kuchni rumuńskiej. Trudno nawet stwierdzić, czy taka istnieje. Większość potraw jest pochodzenia tureckiego, trochę zapożyczeń włoskich, francuskich, węgierskich i niemieckich. Ale było smacznie. Ogólnie miasto mało zadbane, sporo bloków, gdzie mieszkańcy używają drewna na opał (sterty szczap na balkonach). W ogóle w Maramuresu drewno jest podstawowym surowcem energetycznym dla ludności. Drewnem opalane są również parowozy malowniczej kolejki Mocanita prowadzącej doliną rzeki Vaser.

Trasa ma kilkadziesiąt kilometrów używanych do transportu drewna, z czego ok. 22 km jest udostępnione dla turystów, którzy specjalnym pociągiem o 8.30 wyruszają w głąb doliny. Na końcowej stacji piknik i powrót. Pociąg ciągnie parowóz opalany drewnem, wymagający częstych postojów celem załadowania odpowiedniej porcji paliwa oraz zassania wody ze stawików koło toru. Maksymalna prędkość 30 km/h. W szopie w Viseu zgromadzono kilka parowozów przedwojennej oraz powojennej produkcji (konstrukcje niemieckie i rumuńskie), poza tym wagony motorowe, spalinówki (obsługują składy kłonic z dłużycą) i osobliwe pojazdy skonstruowane na bazie dacii, fordów transitów (busy) oraz ciężarówek.

W czwartek rano wyruszamy Mocanitą w dolinę Vaser, z której zamierzamy wspiąć się na Pietrosa Marmaroskiego. Pogoda piękna, pociąg wypełniony po brzegi. Po dojechaniu do stacji końcowej zostawiamy rozbawione towarzystwo i najpierw po torach, a potem starą drogą, gdzie wyznaczono szlak turystyczny, wkraczamy w Góry Marmaroskie. Pa kilku kilometrach droga ginie w rumowisku drzew i kamieni naniesionych wielką wodą, co powoduje, że kolejne 200 m wysokości pokonujemy krzalując. Potem odnajdujemy drogę ze szlakiem, który niebawem skręca pionowo w górę. Tak już będzie na sam szczyt. Rumuni wyznaczyli szlak dokładnie na wprost bez zbędnych zakosów czy innych ułatwień (nachylenie ok 70%). Trudy wspinaczki kompensuje z nawiązką widok z Pietrosa: Czarnohora, Marmaroskie, Apuseni, Rodniańskie - dookoła góry. Nocleg w kotlince ze źródełkiem. Jest opał jest i ognisko, i rozgwieżdżone niebo.

Rano piękne widoki, słońce, błękit nieba. W oddali Ukraina z Czarnohorą od Pietrosa do Popa Iwana. Wracamy górami do doliny Vaser i do Viseu de Sus. Przez cały czas piękne widoki i niezbyt trudna (wyłączając niewielki fragment zrywki drewna), ale bardzo długa droga. Spotykamy pasterzy - Ukraińców, zamieszkujących ten rejon. Wieczorem docieramy do pensjonatu Nagy. Góry Marmaroskie są bardzo malownicze, częściowo porośnięte lasem z rozległymi połoninami i kotlinami, gdzie znajdują się jeziorka lub torfowiska. Chodzenie po niech jest jednakże utrudnione z uwagi na mało przyjazną granicę ukraińską, a tamtędy prowadzi główny grzbiet. Doliny są za to bardzo głębokie i niezwykle długie, co powoduje, iż przewyższenia sięgają 1200 - 1300 m, a wiec wymagają wiele czasu i sił. Ale warto.

W sobotę powrót. Po drodze zwiedzamy Wesoły Cmentarz w Sapancie. Kolejna osobliwość - malowane na błękitno rzeźbione krzyże z obrazami z życia zmarłego i krótkim opisem jego dokonań. Kolorowo, ozdobnie i całkiem nie cmentarnie. Pośrodku cmentarza trwa kapitalny remont-odbudowa cerkwi. Na ulicy przed bramą stragany z durnostojkami.

Powrót bez większych emocji z obiadem w tym samym miejscu, ale dalej przez Tokaj i Bardejów do Krynicy, gdzie postanowiliśmy zanocować, by w niedzielę spokojnie wrócić do domu.

Rumunia już po raz trzeci potwierdziła, że jest to kraj zaskakujący i pełen osobliwości. Niepowtarzalne górskie krajobrazy, charakterystyczne i unikatowe zabytki, mili i życzliwi ludzie tak jak podczas poprzednich wypraw przynoszą wiele pozytywnych wrażeń. Widać też postęp: drogi, wodociągi, kanalizacja, lepsze samochody, duży wybór towarów w sklepach. To kraj z potencjałem, ale swoistym luzem i niedbałością o szczegóły, wymagający ciągle wiele pracy u podstaw i środków. My pozostajemy z tymi najlepszymi wspomnieniami i zapewne kierunek rumuński powtórzymy w przyszłości.

Za Jaremu
Radek