Jeszcze w sobotę przed długim weekendem nie wiedziałem, czy i gdziekolwiek wyjadę. Wtedy zadzwonił kolega z pracy z propozycją wyruszenia do Budapesztu. Było jedno "ale" - zniszczony paszport i ewentualne kłopoty na granicy. W poniedziałek jednak zdecydowałem się jechać już na 100 % - w końcu do odważnych świat należy :-). Wtorek upłynął na studiowaniu Internetu w poszukiwaniu informacji o Budapeszcie (Artur, dzięki za adres!!) oraz forintów (niezawodny jest kantor w podziemiu przy Rotundzie - duży wybór walut i sensowne kursy). Po gorącej (dosłownie i w przenośni) środzie ok. 19 Alfa Romeo z drużyną w składzie: Adam (w sierpniu 1996 był z Jaremą w Pradze), Ania, Andrzej (poznaliśmy się dopiero w samochodzie, ale szybko chyba polubiliśmy się) i Marcin wyruszyła z Warszawy na południe.
Zamierzaliśmy dojechać do Rabki, gdzie czekał na nas nocleg. Ale nie było to łatwe. Chcąc uniknąć wielce prawdopodobnych korków w Raszynie i Jankach, postanowiliśmy wyjechać przez Wilanów, Konstancin, Piaseczno. I w Konstancinie natknęliśmy się na pierwszy korek, tracąc kilkanaście minut. To jednak było nic w porównaniu z tym, co nas czekało przed Piotrkowem Trybunalskim na trasie katowickiej. Ni z tego, ni z owego nagle wjechałiśmy w korek. Przyczyna była nieznana, dopóki nie zobaczyliśmy robót drogowych i zamkniętej przeciwległej jezdni, a w konsekwencji skierowania ruchu w obie strony na odcinku ładnych paru kilometrów naszą jezdnią. Jak się okazało, głównym winowajcą zatoru była sygnalizacja świetlna mniej więcej w połowie remontowanego odcinka. Jakieś skrzyżowanie z boczną drogą, z której prawie nikt nie wyjeżdżał o godz. 21, ale mimo to sygnalizacja działała w najlepsze, skutecznie blokując ruch na "gierkówce". Oczywiście, zero policji czy kogokolwiek, kto mógłby te światła wyłączyć. Za nimi, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, korek się kończył, a kolumna samochodów - mimo ruchu nadal na jednej jezdni w obie strony - dostawała przyspieszenia z prędkości 10-20 km/h do 80! Przeklinając typowo polską organizację ruchu i stracone kilkadziesiąt minut, pojechaliśmy dalej w kierunku Katowic, następnie płatną autostradą do Krakowa i pustą już o tej porze "zakopianką" dotarliśmy do Rabki. Tam trzeba było jeszcze znaleźć pensjonat, w którym czekały zarezerwowane miejsca. Nie było to łatwe - o 1 w nocy zasada "koniec języka za przewodnika" nie działa, bo tubylcy (i chyba wszyscy inni) śpią. No, ale po przestudiowaniu planu przy dworcu PKP i paru ruchach metodą prób i błędów udało się dojechać pod właściwy adres. Z zewnątrz pensjonat robił (zwłaszcza w nocy) przygnębiające wrażenie, ale wewnątrz okazał się nie najgorszy.
Po przenocowaniu i zjedzeniu śniadania (25 zł + 8 zł), już w czwartek 1 maja zamierzaliśmy, po przekroczeniu dwóch granic, dojechać do Budapesztu. Chcąc uniknąć prawdopodobnych korków na granicy w Chyżnem oraz na "zakopiance", wybraliśmy wariant przez Rabę Wyżną, Czarny Dunajec i Chochołów. Droga jest prawie pusta, piękna krajobrazowo (wspaniałe widoki na Tatry) i - mimo średniej jakości - naprawdę warto ją brać pod uwagę jako alternatywę dla "zakopianki", zwłaszcza jej najgorszego odcinka między Rabką a Nowym Targiem. Do przejścia granicznego w Chochołowie dojechaliśmy bez problemu i na granicy też nie było źle i po 15-minutowym oczekiwaniu zostaliśmy sprawnie odprawieni. Ruch był spory, ale w 90% to byli Polacy udający się na wiadome zakupy do słowackich sklepów zlokalizowanych niemal na samym przejściu granicznym. 
Słowację przejechaliśmy dość sprawnie przez Rużomberok, Bańską Bystrzycę i Zvolen. Za tym ostatnim zjedliśmy niezly obiad i... już było niedaleko do granicy węgierskiej. Gdy już się wydawało, że bezboleśnie opuścimy Słowację, może 20 km przed granicą zostaliśmy zatrzymani przez ichniejszą drogówkę. Niewielkie przekroczenie prędkości (zamiast dozwolonych 60 km/h jechaliśmy 78 km/h) kosztowało 1000 koron mandatu ;-((. O ile ograniczenia prędkości w Polsce są po to, aby je łamać, o tyle na Słowacji i na Węgrzech przestrzega się ich skrupulatnie, zwłaszcza na terenie zabudowanym (typowy obrazek: kolumna samochodów jedzie przez miejscowość przepisowe 60 k/h i nikt nie ma ochoty na wyprzedzanie). Pożegnawszy niezbyt gościnną tego dnia Słowację, dotarliśmy już bez przeszkód do Budapesztu. Tamże udało się znaleźć dość szybko ulicę, przy której miała znajdować się nasza kwatera, ale mimo trzykrotnego objechania okolicy, nie udało się odnaleźć właściwego numeru domu. Dopiero piesza wyprawa poszukiwawcza znalazła go - okazało się, że był zasłonięty przez autobusy stojące na pętli! Następnie należało sforsować bramę wejściową na podwórko. Nie było to łatwe, zwłaszcza że usilne dzwonienie domofonem nie przynosiło rezultatów. Z kłopotu wybawił nas wiekowy mieszkaniec kamienicy, który wpuścił nas na podwórko i pomógł przy użyciu języka migowego :-)) (on mówił po węgiersku i niemiecku, my - po polsku, angielsku i rosyjsku) odszukać mieszkanie nr 10. Czekała w nim właścicielka. Gdyby nie ów dziadek, moglibyśmy dzwonić długo i namiętnie niefunkcjonującym domofonem. No, ale udało się :-)).
Teraz parę zdań o kwaterze. Było to nowo wyremontowane mieszkanie w kamienicy wyglądem przypominającej klimaty z okolic Łodzi Fabrycznej, ewentualnie z warszawskiej Pragi. W środku były jednak wszystkie wygody. Mieszkanie należy do małżeństwa polsko-węgierskiego (ona - Polka, on - Węgier) i mieszka w nim ich syn, który obecnie studiuje w Polsce. Podczas jego nieobecności służy jako kwatera dla Polaków przyjeżdżających do Budapesztu. Zapłaciliśmy po 13 EURO za noc od osoby, a więc ok 55 zł. Jak na Budapeszt, nie wydaje się to być wysoką ceną, biorąc pod uwagę wszystkie wygody i dobrą lokalizację (tuż przy Dworcu Keleti, na który przyjeżdżają pociągi z Polski, przy stacji metra, którym jechało się do centrum poniżej 10 minut).
Po Budapeszcie poruszaliśmy się komunikacją miejską (metro, autobusy) oraz pieszo. Samochód został odstawiony na tzw. strzeżony parking. Tzw., bo za uiszczenie opłaty nie dostawało się żadnego kwitu, a brama była przez cały czas otwarta i znudzeni parkingowi nie wyglądali na mających ochotę bronić powierzonego im mienia własnym ciałem przed ewentualnymi złodziejami. 
W czwartek, po krótkim odpoczynku, udaliśmy się na 4-godzinny pieszy spacer po Budapeszcie nocą (20:30 - 0:30). Zobaczyliśmy najciekawsze budynki Pesztu: Operę, Bazylikę św. Stefana, Parlament, wypiliśmy piwko w jednej z knajpek, dotarliśmy nad Dunaj. Budapeszt nocą jest piękny zwłaszcza właśnie nad Dunajem, gdzie można podziwiać podświetlone mosty oraz obiekty po drugiej stronie rzeki. Uroku nadają liczne pływające do późnej nocy statki wycieczkowe z błyskającymi światełkami. Ponieważ nocne włóczenie się po Budapeszcie dało nam trochę w kość, następnego dnia długo spaliśmy, a na zwiedzanie niezwykle upalnego w piątek miasta ruszyliśmy dopiero tuż przed południem. Tym razem skorzystaliśmy z metra. 
W Budapeszcie są trzy linie metra, w tym jedna zabytkowa, zbudowana jeszcze w XIX wieku, bardzo płytka (kilka metrów pod ziemią) i obsługiwana przez specjalny tabor. Na pozostałych dwóch liniach są stare wagony rosyjskie, w kiepskim stanie technicznym i gorsze niż w Warszawie. Ogólnie warszawskie metro robi lepsze wrażenie od budapesztańskiego. To ostatnie ma jednak tę niewątpliwą zaletę, że ma trzy linie i choć sieć nie jest tak rozbudowana jak np. w Pradze, to jednak jego rola komunikacyjna jest nie do przecenienia. Metro uzupełniają linie autobusowe (prawie same Ikarusy), tramwajowe (dość zabytkowy tabor) oraz uwaga ! - trolejbusowe (jak widać, w Budapeszcie trolejbusy się opłacają, w przeciwieństwie do Warszawy). 
Wracając do piątku - ten dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie Budy. Mimo 30-stopniowego upału zobaczyliśmy Wzgórze Zamkowe i Starówkę, zwiedziliśmy kościół św. Macieja i przy nim - Baszty Rybackie z piękną panoramą Budapesztu. Jednak najpiękniejszy widok na miasto jest chyba z góry Gellerta, rozciągającej się ok. 130 m ponad stolicą Węgier. Po zejściu ze wzgórza zjedliśmy obiad, a potem znów włóczyliśmy się po mieście. Byliśmy na głównej ulicy Váci, tętniącej życiem chyba przez 24 godziny na dobę, pełnej restauracji, sklepów z pamiątkami... Poszukiwaliśmy też miejsca, skąd odpływałyby statki wycieczkowe, kursujące po Dunaju. I tu ponieśliśmy porażkę - organizacja żeglugi pozostaje dla nas nierozwiązaną zagadką: albo przystanie są znakomicie zakamuflowane albo też okazalismy się ostatnimi gapami ;-(((. W każdym razie, mimo przejechania się wzdłuż Dunaju tramwajem, nie udało nam się odnaleźć nabrzeża dla statków wycieczkowych. Cóż, będzie po co wrócić do Budapesztu.... ;-).
Sobota okazała się wreszcie chłodniejsza - chmurzyło się, wiał silny wiatr, a wieczorem oziębiło się na tyle, że nawet w polarze nie było mi za ciepło. Najpierw, po podjechaniu metrem, odbyliśmy krótki spacer od Oktogonu do Muzeum Sztuk Pięknych (przechodziliśmy m.in. obok ambasady polskiej), potem zwiedziliśmy muzeum oraz przylegający do niego duży park miejski. Po południu wyruszyliśmy w okolice Budapesztu. Zajechaliśmy do barokowego Szentendre - miasteczka przypominającego polski Kazimierz nad Wisłą, z wąskimi i krętymi uliczki, kościółkami i pasażem wzdłuż brzegu Dunaju. Szentendre ma niewątpliwie swój urok, jest ono jednak nastawione głównie na turystów, a więc zatłoczone i dość drogie. Nam tam udało się jednak zjeść niezły obiad po rozsądnej cenie, a za dodatkową atrakcję można poczytać napotkane Polki, narzekające na: rzekomo nieświeży zapach w knajpie, niewłaściwie podaną kawę (wszędzie wiedzą, co to jest kawa po turecku, a tu nie, kelnera doliczającego do rachunku napiwek (to dość powszechne na Węgrzech), brak zupy gulaszowej (skończyła się), za niską temperaturę (kto to widział, żeby tak było zimno...). Polska naród trudna naród ;-)))). 
Z Szentendre pojechaliśmy do Esztergomu, gdzie rzutem na taśmę udało nam się zwiedzić największą na Węgrzech bazylikę (dotarliśmy parę naście minut przed jej zamknięciem), górującą nad Dunajem, po którego drugiej stronie znajduje się już Słowacja. O zmierzchu zahaczyliśmy jeszcze o Wyszehrad - wejście na zamek było już zamknięte, ale podziwialiśmy pięknie oświetloną budowlę i przede wszystkim wspaniałe widoki na przełom Dunaju, tym piękniejsze, że leżące u podnóża ponad 200-metrowego wzgórza miasto było już oświetlone. 
W niedzielę przyszedł czas na pożegnanie się z Budapesztem. Po wydostaniu się z miasta, pojechaliśmy autostradą na wschód. Tylko do miasta Hatvan jest ona bezpłatna, aby nią jechać dalej, trzeba mieć wykupione winiety. Po zorientowaniu się, że takowych nie posiadamy, zjechaliśmy na równoległą, stosunkowo niezłą drogę, którą dotarliśmy do Egeru. Jest to piękne miasto, które zrobiło na mnie dużo większe wrażenie niż Szentendre. 
Zwiedziliśmy Kamienny Zamek - twierdzę wzniesioną na wzgórzu, z którego rozciągają się piękne widoki na miasto, klasycystyczną bazylikę, przespacerowaliśmy się ulicami miasta, zajrzeliśmy na rynek, na którym właśnie odbywał się festyn. Eger to oczywiście nie tylko zabytki, ale także winnice i znane na całym świecie wina. I my nie oparliśmy się ich sławie, robiąc dość znaczące zakupy w miejscowym sklepie winnym :)). Z Egeru skierowaliśmy się do Miszkolca, wybierając drogę przez Góry Bukowe. Jest ona niezwykle piękna, widokowa, malownicza i naprawdę warto ją pokonać, mimo nie najlepszej miejscami nawierzchni i typowo górskiego charakteru (strome podjazdy i zjazdy, zakręty czy wręcz serpentyny). 
Po dotarciu do Miszkolca czekało nas niezaplanowane, acz przymusowe zwiedzanie tego trzeciego pod względem wielkości miasta Węgier. Jest ono kompletnie pozbawione drogowskazów, a dwukrotne pytanie się o drogę na Koszyce skończyło się tym, że zostaliśmy skierowani na inne, niż chcieliśmy, przejście graniczne ze Słowacją. Po mniej więcej godzinnym poszukiwaniu i błądzeniu udało się jednak w końcu znaleźc drogę na Tornyosnemeti. Granicę przekroczyliśmy tam bezproblemowo i przed 22 dotarliśmy do odległych 20 km od granicy Koszyc. 
Zanocowaliśmy w pierwszym wypatrzonym w mieście Hotelu Akademia. Wybór okazał się nie najgorszy - jest to wprawdzie chyba były akademik, albo hotel dla pracowników naukowych, ale warunki są znośne, a nocleg w pokoju 2-osobowym ze śniadaniem kosztuje 400 koron (trochę ponad 40 zł). 
Tak oto nadszedł ostatni dzień wyjazdu - poniedziałek przedłużający długi weekend :). Rozpoczęliśmy go od zwiedzania Koszyc. Jest to bardzo ładne słowackie miasto, z nowo wyremontowanym pasażem pieszym, przy którym znajduje się katedra, teatr oraz sporo uroczych kafejek. W jednej z nich wypiliśmy piwko, na koniec zwiedziliśmy jeszcze podziemne muzeum, będące świadectwem początków miasta (zejście znajduje się przed katedrą, zresztą odnaleźliśmy je zupełnie przypadkowo, poszukując wiadomego miejsca przed wyjazdem). Z Koszyc kierowaliśmy się na Poprad. Omijając główne trasy w celu uniknięcia nabycia winiet, pojechaliśmy bocznymi drogami. Dzięki temu podziwialiśmy Słowacki Kras, pokonując niezwykłe wzniesienia i serpentyny. Do odległej o 100 km Lewoczy jechaliśmy przeszło dwie godziny, ale ze względu na widoki warto było. W Lewoczy zwiedziliśmy katedrę z wielkim, prawie 19-metrowym gotyckim ołtarzem, pochodziliśmy po pięknym rynku, zjedliśmy nieprzyzwoicie tani obiad i totalnie przejedzeni wyruszyliśmy już w drogę do Polski. Ze względu na bezchmurną pogodę, pojechaliśmy przez Poprad, Smokovce, Łysą Polanę, podziwiając po raz kolejny piękne widoki - tym razem na Tatry, najpierw Słowackie, potem Polskie. No i bez większych problemów i korków, zakopianką autostradą i trasą katowicką dotarliśmy o 1 w nocy do Warszawy.
W sumie zdecydowanie warto było!!! Wyjazd okazał się bardzo udany. Wszystkie plany udało się zrealizować. Początkowo planowaliśmy jeszcze wypad nad Balaton, ale ostatecznie postanowiliśmy poświęcić więcej czasu na Budapeszt, czego nie żałujemy. 
Ufff... to byłoby na tyle. 
Jeżeli dotarliście do tego miejsca, to moje gratulacje :)) 
Marcin Kulik

1-5 maja 2003