To miał być spokojny przerywnik w codziennej harówie. Coś w sam raz na ból rozstania z cycem, który żywił naszą rodzinę przez ostatnie sześć lat. Jakieś miejsce, gdzie ludzie nie wiedzą co to biuro podróży, do najbliższego hotelu jest ze 100 mil, a CIA nie ma żadnego agenta. Takie miejsca oczywiście istnieją, ale nie mieliśmy zbyt wiele czasu na załatwianie wizy. I dlatego z lotniska odebrał nas pan Janek. Pan Janek pracuje dla ORBISU. W Egipcie.

Hurghada

O 3.00 byliśmy w hotelu, o 9.00 spóźniliśmy się na śniadanie (ciapka ryżowa i podeschnięta wędlinka), o 11.00 dostaliśmy karty wstępu na plażę odległą o 500 metrów (hotel wybraliśmy, bo się nazywał Seaview), o 11.30 dotarliśmy do hotelu z plażą. O 11.40 mościliśmy się na leżakach, gdy nagle świat pociemniał. Setki kropkowanych cieni pokryły błękitno-złoty krajobraz. Nim zrozumiałem o co chodzi oczy uniosły się w górę akurat by chwycić stado bocianów przelatujące z ciężkim poświstem tuż-tuż nad wiechami palm. Serce zalała fala rzewnych uczuć. Przyjaciele. Tutaj. Na piechotę. Nagle poczułem się zupełnie nie na miejscu. Wszędzie dookoła Polacy. I jeszcze za nami ciągnie ta przyroda. A miało być, cholera, egzotycznie, psiakrew. O 12.00 pojawia się facet z menu. O 12.30 pojawia się pan od masażu. O 13.00 zasłuchaliśmy się w czeską wersję czegoś polskiego, co leciało z głośników zaraz po tym czymś rosyjskim, i spóźniliśmy się na spotkanie z panem Jankiem. O 14.00 Sylwia poszła popływać pod śrubą łodzi zacumowanej do jednego z uroczych betonowych falochronów, które z wdziękiem chlaśniętej do wanny krowy zgniotły krajobraz i resztki kwitnących tu niegdyś gąbek. O 14.30 byłem już skłonny porozmawiać z rosyjskim wielorybem na leżaku obok, ale Sylwia wróciła po klapki. O 15.00 odparłem atak progenitury chcącej na miejscu zjeść znalezione pod pobliskim krzakiem daktyle. O 15.30 kolejny atak progenitury. O 16.00 wytrzymałem pogardliwe spojrzenie tubylca, który dziś na mnie nie zarobił, charaszo, ja liubliu tiebia. O 16.30 wdarliśmy się do zamkniętego lokalu na jakiejś niewyasfaltowanej ulicy i usiłowałem zamówić coś do jedzenia. Wyciągnąłem banknot o wartości spageti w knajpach przy wyasfaltowanej ulicy (Menu ja liubliu tiebia), pokazałem na ruszt (wygaszony), brzuch (pusty), głowy (cztery), stół z talerzami (duża ilość kółek na ceracie). 17.00 to działa, jemy posiłek z trzech dań. 18.00 idziemy na publiczną plażę (jakieś 100 metrów brzegu gdzie tubylcy wywalają gruz) i siadamy na piasku. Noł! System ys ju drink. Ju noł drink? Ju noł hir. O 19.00 recepcjonista już wiedział, że nie byliśmy na spotkaniu z panem Jankiem i przedstawiał nam własną wersję rzeczywistości. Wery czip, dobra, dobra, ajm jur frend, twoja laska fajna. O 19.30 okazało się, że w naszym pokoju byli sprzątacze, których podejrzewam o miłość. Z ręczników zrobili łabędzie. O 20.00 kolacja, wmusiliśmy w dzieci mamałygę. Sami zjedliśmy ciasteczka z piwem tak, żeby się nie zorientowały. O 21.00 uniknęliśmy spotkania z panem Jankiem. O 22.00 dzieci zasnęły. Ukryliśmy daktyle w lodówce i ugotowaliśmy liofa z torebki. O 23.00 60-letnia (i 100-kilogramowa) Niemka z włosami Violetty V. wyszła na taras przed hotelem. Natychmiast pojawił się jakiś gładkolicy tubylec. Charaszo, ja liubliu tiebia. Wery najs no nie? W desperacji włączyliśmy klimę. O 24.00 już byliśmy pewni, że relaks przed New Job is of great importance, ale z tym charaszo to job twoja ma. 1.00 nakładamy kolejną warstwę kremu nawilżającego. Niemiecka Syrena gdzieś zniknęła. Jestem pełen obaw. Nie wiem czy jej serce to wytrzyma.

O 9.00 spóźniliśmy się na śniadanie (ciapka ryżowa i podeschnięta wędlinka, Syrena w świetnej formie), o 9.30 recepcjonista zaznaczył z naciskiem, że tutaj TRZEBA korzystać z super okazji promocji aj jur frend tylko nic nie mów Jankowi. O 11.00 Sylwia przepycha dzieci z plecaczkami przez nieczynną bramkę do wykrywania metali, a ja omijając spojrzenie recepcjonisty kładę klucz na ladzie. Charaszo, ja liubliu tiebia. Wracamy za trzy tygodnie. Bye. W oku sprzątacza kręci się łza. Macha na pożegnanie Wojtusiowi. A to świnia!

El Kaseir

(lub Kosyr lub Ksyr lub Kosyr lub może najprawdziwiej Kysr . zaczyna do mnie docierać, że z naszych cudownych map nie będzie zbyt wielkiego pożytku) był niegdyś najważniejszym portem Egiptu nad Morzem Czerwonym. Dotarliśmy tam drogą z północy, jadąc długo negocjowanym servis taxi (standardowo peugeot 504). Pierwsze wrażenie to nie tyle krajobrazy, jakieś ładne góry czające się za zasłoną zylionów słonecznych promieni, ile wrażenie oblężonej twierdzy. Stacje radarowe, schrony, okopy, koszary ciągnęły się kilometrami. Jakiś rozwlekły wojskowy garnizon jest nawet w centrum Hurgady, ale żeby zaraz fortyfikować cały kraj? Później zobaczyliśmy, że to takie nawiązanie do miejscowej tradycji, jadąc wzdłuż Nilu co chwila widać jakieś ruiny wznoszone w Egipcie od 5000 lat. Jedna z nich stoi w El Kaseir, górując nad okolicą. Właściwie jedyne, co się da o tej fortyfikacji powiedzieć, to fakt, że zbombardowali ją Anglicy w czasach, gdy w środku byli Francuzi. Przypłynęli jednym ze swych wspaniałych okrętów i zmusili żabojadów do opuszczenia flagi, bez fatygowania się na ląd. Po czym odpłynęli, a Francuzi flagę podnieśli. Tubylcy się tylko przyglądali. Teraz cytadela jest ich, wraz z zupełnie ciekawą ekspozycją. Jest tam nieco o starożytności i nawet o pierwszych w okolicy klasztorach (w Egipcie narodził się ruch monastyczny), jest oczywiście o pielgrzymkach do Mekki (miasto jest usłane grobowcami tych, co nie wrócili do domu, a może nawet nie zdołali wejść tu na statek), no i jest mikro-wystawa o miejscowych nomadach, których strasznie chciałem spotkać. Oprowadzał gratis pan przewodnik z tym dziwnym angielskim, który składa się może z 200, a może tylko 100 słów, co nie przeszkadza, jako że są tam europejskie opisy. Całość mała, ale ma cysternę i minaret z widokiem na miasto. Najlepsze co w tym miejscu jest, to spokój. Po Hurgadzie małe, senne miasteczko, z piękną architekturą, sympatycznymi ludźmi i małymi dystansami wydawało się cudem. I chyba rzeczywiście jest to jedno z piękniejszych miejsc w tej części świata.

W nocy pięknie śpiewał muezin, najpiękniej jak udało nam się słyszeć (bez wątpienia był to śpiew, przy innych okazjach Staś mówił o wyciu). A rano ruszyliśmy przez Gift do Luksoru. A raczej chcieliśmy ruszyć. Do Gyft. A może Gaft? Po tym jak w rozmówkach pomiędzy tekstami typu:
-jestem samotna
-jestem rozwódką
-to jest moja przyjaciółka
-może pójdziemy do teatru?
-czy mogę prosić o kartę dań?
znaleźliśmy wyrażenie: dworzec autobusowy, i pan podwiózł nas tam, skąd można pojechać do Gof. Staś był szczęśliwy, pierwszy raz jechał na pace furgonu (tj. pickup'a), my mniej, bo wkrótce się okazało, że musimy nadłożyć drogi. Taksówki w Egipcie są dziwnie zrejonizowane. Ale jak się jedzie w odpowiednią stronę, to dwa razy tańsze, co osłodziło gorycz.

Asjut

Jesteśmy wściekli. Dziewięć godzin w pociągu to żadna przyjemność, nawet jeżeli siedzimy w jedynym klimatyzowanym wagonie, fotele są kryte skórą i . ale jazda! . obracają się fajniej niż w Espace. Assuan był czarowny z żaglami feluk i dostojnie roztańczonym, wiekowym krajobrazem. A teraz my, pogromcy pustyń i tropikalnych lasów znowu nie jesteśmy w stanie znaleźć nikogo, kto pomógłby nam nieco nielegalnie skrócić drogę. I nadkładamy haniebnie drogi, bo taksówkarze boją się policji. Ale może będzie ciekawie, bo Asjut to gniazdo islamskiego fundamentalizmu, strefa dla białych zakazana i ponoć niedostępna. Tubylcy lubią podkładać bomby i zapewne podrzynać gardła. Może uda się zrobić jakieś ciekawe zdjęcia.

23.00 wysiadamy z pociągu. Ostatnie dwie godziny były nerwowe, bo nazwy stacji były zapisane po arabsku a nasza mapa. szkoda gadać. Ale pomogli nam towarzysze podróży. I oto stoimy przed lśniącym dworcem, w centrum nowoczesnego miasta z potężnym ulicznym ruchem. Momentalnie podchodzi do nas tradycyjnie . a jakże . ubrana pani i z promiennym uśmiechem płynną angielszczyzną pyta, czy nie może pomóc.

- Al funduk . mówię . i pani znika. Cóż sądziłem, że to raczej początek konwersacji. Zatem idziemy zgodnie z mapą w przewodniku, aż tracę pewność siebie i pytam brodatego sprzedawcę . al funduk? Odpowiada uśmiechem i wskazaniem palca. Hotel to schodki obok, przesuwa nogi, abym mógł wejść. Na recepcji jest trzech panów, jeden ewidentnie z UB jak podpowiada mi PRL-owskie wyczucie klimatu. Albo z Al-Kaidy, reflektuję się po chwili. Zaczynam łamanym arabskim a oni odpowiadają podobnym angielskim, tylko liczby podają po arabsku. Wszystko szalenie uprzejmie, nikt nie protestuje, że przecież nas czwórka, a łóżka chcemy dwa. Rozochocony pytam o jedzenie, ale dochodzi 24-ta, dzieciaki zaraz padną, odwołuję wszystko powtarzając kilkakrotnie: tomorrow, tomorrow. Czemu nie powiedziałem bukra?

24.15 wyciągamy grzałkę z wody na kolejną herbatę gdy ktoś puka do drzwi. To tragarz, mamy słaby kontakt, ale chyba chodzi o kawę, tak chcemy kawę na śniadanie. 24.30 dzieci oglądają Transformersy i nie słyszą pukania, Sylwia przerażona zakrywa kisiel ręcznikiem, suchary rozsypują się po pościeli. To tragarz, tak, chcemy słodzoną kawę. 24.45 żółty samochód znowu zamienia się w Transformersa, dzieci nie ruszyły się od 30 minut. To tragarz, nie, dla dzieci nie chcemy kawy, dla dzieci mleko, milk, halib. To chyba koniec na dzisiaj, mogliby już przestać. Czy na śniadanie dostaniemy tylko kawę i mleko? Z ich strony to kurtuazja, tłumaczymy sobie, przecież jest ramadan, oni nic nie wezmą do ust. 1.00 żółty samochód ma kłopoty, Sylwia śpi, pukanie jest bardziej stanowcze. Za drzwiami stoi tragarz z tacą. Na tacy dwa tygielki z najczarniejszą kawą jaką widziałem w życiu, obgryzione ale ładne filiżanki na 1 i 1/2 spodeczka od różnych kompletów. Obok dwa kubki z mlekiem. Sylwia otwiera oczy i zaraz chowa twarz w kołdrę, ciałem wstrząsa śmiech. Czemu nie powiedziałem bukra?! Śmiej się, podła, wszystko na mojej głowie, spróbuj tego nie wypić! 1.15 dzieci się nie ruszyły od godziny, padam z nóg, zły transformers zaraz zrobi coś złego, ale słychać pukanie. To nasz przyjaciel tragarz, przynosi resztę z 50 funtów. 1.30 ci z CIA czy innego DEA nic nie rozumieją, ale prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki to mądry gość i pozwoli naukowcom zbawić świat, tylko znowu słychać pukanie. Tak przyjacielu, wypiliśmy kawę, tego nam było trzeba o tej porze, naprawdę jesteśmy Ci wdzięczni, o rety! On jeszcze wróci po kubki! Sylwia, czemu nie zakładasz pidżamy, czy oczekujesz wizyty? 1.45 oddaliśmy kubki. 2.00 Transformersa odwieźli samochodem, dzieci padły zanim pokazały się napisy. W tym momencie sobie uświadamiam, że cały film był po arabsku. Nie, tylko nie to, niemożliwe. za drzwiami stoi tragarz z naszymi paszportami. Zostały skserowane - tłumaczy z dumą . tu słabo piszą łacińskie literki. 2.15 przesuwam małe ciało i wtulam w poduszkę. Śni mi się pukanie, ale nie przyjmuję tego do wiadomości.

Rano szybka pobudka, mamy dziś dużo do załatwienia. Wybiegam na ulicę przeskakując w recepcji przez śpiącego policjanta. Na dworcu autobusowym vis a vis hotelu odbywam trzy kolejne rozmowy na temat godzin odjazdu autobusów do Dakhli. Wreszcie bierzemy kartkę i zaczynam pisać arabskimi cyframi to, co starają się powiedzieć po angielsku. To przełamuje lody, ściskamy sobie ręce, teraz lecę szukać jedzenia. Obok hotelu jest restauracja, może nie zachwyca design, ale jest świeżo przeciągnięta szmatą a podłoga. jest cała wysypana wiórami. W powietrzu unosi się woń wczorajszej nocy i zakładu stolarskiego, po prostu cudo. Zaklepuję stolik (wszystkie były puste) i ściągam resztę rodziny. Dzieci o dziwo całkiem wypoczęte, mówią o Transformersach. Zanim na stół trafiło coś, o co Sylwia miała nieco pretensji, pojawił się wyraźnie zaniepokojony policjant. Na nasz widok bez słowa usiadł w wejściu. Ponieważ sytuacja była jasna, poinformowałem pana co zamierzamy tu robić, licząc na załatwienie taksówki. Nic z tego, kolega załapał o co chodzi dzięki nazwom, przekazał to tajniakowi, a taksówkę musieliśmy sobie złapać sami. Policjant bez słowa usiadł z przodu. Asjut jest jednym z tych miejsc, gdzie widać jak niewyobrażalnie cienka jest linnia doliny Nilu, podtrzymująca przez tysiące lat życie cywilizacji. Zaraz za bliskimi rogatkami miasta zaczyna się pustynia, z grotami patrzącymi na piaski po drugiej stronie rzeki. W jednej z tych grot miała żyć Święta Rodzina w czasach ucieczki do Egiptu. Właściwie dzięki mamie byłem przygotowany na radosne okrzyki tubylców w rodzaju: Aaa, Bulanda! Bolek-Lolek! (Aaa, Polska! dalej wiadomo). Mieliśmy się też wbrew przewodnikowi na baczności (LP: muzułmanie nie kradną. Moja mama: w 72-m buchnęli nam w Aleksandrii aparaty. Notabene Aleksandria to dziś Al Iksandrija, widać kretynów nie brakowało nawet w czasach Saladyna). Tak więc o Egipcie uczą nas w szkole i słyszy się dużo, ale co wiemy o kościele koptyjskim i Świętej Rodzinie w Egipcie? Tymczasem wbrew teoriom Danikena Koptowie wiedzą na ten temat wszystko. Na obrazach widać, że Jezus uczył się stolarki i pomagał św. Józefowi. Wiadomo gdzie i kiedy mieszkali, istnieją mapy trasy ucieczki. Tyle, że patrząc na błyszczące nowością naiwne obrazki jakoś trudno zbliżyć ducha do tych miejsc. W dość niepięknym i oczywiście betonowym klasztorze otoczonym przez pielgrzymkowe domy i liczne kościoły wszyscy poklepywali nas po plecach pytając: z Polski? I jesteś Marek? Z siostrą zrobiliśmy sobie zdjęcie.

Kościół koptyjski lub aleksandryjski, szczyci się tym, że jest jedynym na świecie wywodzącym się od pierwszych apostołów w ciągłej linii patriarchów. Dokładniej od jednego apostoła. Świętego Marka. Którego ewangelia jest jedyną uznaną. Kościół utrzymał się w Egipcie dzięki społecznościom chowającym się na pustyni przed Rzymianami. Dziś liczy 15 milionów wiernych, i choć oczywiście są w mniejszości, to od wieków wykazują się większą zaradnością od Arabów. Od Arabów, bo Koptowie uważają się za prawdziwych Egipcjan.

Kwestia: kto wybudował piramidy? Zaprzątała głowy badaczy od czasów pierwszych odkryć. No bo przecież nie mogli tego zrobić ci niezdarni tubylcy. Oczywiście mieli rację. Najazd Arabów nieźle tu namieszał. Pod rządami Mameluków Egipt zapomniał nawet o kole. Ale teorii prof. Diopa z Senegalu (starożytni byli Murzynami) oraz afroamerykanów oskarżających Hollywood o fałszowanie historii (vide prof. Diop), kłam zadają przekazy mówiące, iż żona Cheopsa była ruda i miała zielone oczy. Dziś naukowcy twierdzą, że Egipcjanie byli rasy kaukaskiej i mieli skórę koloru kawy z mlekiem (na reliefach w grobowcach mężczyźni są czerwoni a kobiety żółte). Izolujący się chrześcijanie rzeczywiście mieli szanse zachować najmniej zmieniony genom, ale to co ich najbardziej wyróżnia, to moda a la Asterix. W odcinku o piramidach jest tam taki architekt-laluś z włoskami jakby zaciągniętymi brylantyną, zakręconymi spiczastymi baczkami i ładnymi rzęsami (może coś mieszam, ale był tam taki ktoś). Otóż tak właśnie, ubrani modnie i dość obciśle, wyglądają młodzi, nigdy nie otyli Koptowie. Na ciuchy mają kasę, bo jak wiadomo, islam nie sprzyja rozwojowi gospodarki. A przyroda nie lubi próżni.

Po jakichś dwóch kwadransach policjant zrobił się dla oprowadzającej nas siostry niegrzeczny, co skwitowała uśmiechem. Wyprowadziła nas na taras, skąd o innej porze dnia mógł być piękny widok i opowiedziała o cudach w okolicznych kościołach, po czym się pożegnaliśmy. Niecała godzinę później jechaliśmy już w stronę Khargi, przecinając kolejne wybrzuszenia krajobrazu. Za jednym z nich, bardzo, bardzo daleko od cywilizacji, do autobusu wsiadł oficer.
- Dokumenty. Skąd jesteście? Dokąd jedziecie? Czy macie telefon komórkowy? Pyta z uśmiechem, co mu powiedzieć? No i czego on w ogóle chce? Bakszyszu? - Mamy, ale wyłączony.
-Aha.
Po czym uśmiechnięty zniknął i pojechaliśmy dalej. To zdarzenie ugruntowało naszą opinię, iż Egipt to dziwny kraj. Po drodze widziałem przy lotnisku baterię ośmiu rosyjskich haubic 130mm wycelowanych w niebo. Zupełnie, jakby z tego dało się strzelać do samolotów. I dało dotknąć stali po dziesiątej rano.

Pustynia

Egipskie oazy Nowej Doliny po pierwsze nie są takie nowe, bo mają parę tysięcy lat, jeśli pominąć prehistorię, kiedy wszędzie tutaj rósł las. Po drugie nie są klasycznymi oazami, raczej wcale obszernymi obszarami rozwleczonymi zielonymi plamami na dziesiątki kilometrów w ślad za pojawiającą się wodą. Mimo jednak tych znacznych rozmiarów i liczącej dziesiątki tysięcy populacji taka na przykład Farafra jest zamieszkała przez cztery beduińskie rodziny (to mówi coś o historii, Beduini przybyli z półwyspu arabskiego dopiero w VI-VII wieku gdy oaza istniała już wieczność). Każda z tych oaz ma coś do zaoferowania; pewnie najwięcej Dakhla, choć ciekawie było też w trochę przereklamowanej Bahariy.a gdzie pobiliśmy rekord sprawności wchodząc do muzeum i kompleksu grobowców w cztery osoby na ulgowy bilet Sylwii (ale rachunek się wyrównał, bo reszta kasy poszła na bakszysze za zdjęcia). Jednak to, co uderza najbardziej, to degradacja tego środowiska. Rozjeżdżone bezmyślnie pustynie, walające się wszędzie resztki po zaniechanych inwestycjach i rozwleczenie zabudowy potrzebnie i nie wszystko to rzuca długi cień na tę okolicę. Oczywiście byłoby niesprawiedliwością nie wspomnieć o gorących źródłach, kąpielach w wywierzyskach, starych miastach i wizycie fenka w naszym obozowisku na Białej Pustyni, ale ja cały czas myślałem o Air i Tenere. Przez rozwydrzonych agentów od samochodów terenowych nie dostaliśmy się do najpiękniejszej ponoć Siwy. W dodatku większość tej krainy jest praktycznie niedostępna tak z powodu zezwoleń, jak i obojętności miejscowych, którzy nie lubią się męczyć. Już w Bahariya podsumowaliśmy, że podróż dokładnie w przeciwną stronę mogła kosztować dwa razy taniej.

Kair

Droga z Bahariya wlokła się pozbawiona jakichkolwiek punktów odniesienia. Trochę to przypominało trasę do Kharga, wzdłuż torów kolejowych i stacji pogotowia tyle, że tu nie było okopów i wojska. Gdy wreszcie pojawiły się domy, a właściwie pyszne, błyszczące nowym kamieniem budowle, nie mogłem uwierzyć, że to już, miętosząc z niezdecydowaniem mapę. Więc to ma być ten przeludniony Kair? To gniazdo biedy i nędzy z cmentarzem zamieszkałym przez dwa miliony bezdomnych? Nagle zza płotu wychynęły piramidy i straciłem dech. Właściwie przyjechaliśmy tu dla dzieci, byłoby głupio nie pokazać im klasyki. Może i dużo się o Gizie mówi, ale jakoś nie widziałem w oczach mówców fascynacji, raczej spełnienie obowiązku. A teraz sunąc po równym asfalcie czułem jak rozsadza mnie ekscytacja gdy wyblakłe sto wieków z jakąś niepowstrzymaną siłą stanowczo wyróżnia się z miejskiego chaosu. W gruncie rzeczy to jakieś czterdzieści wieków, jak nie omieszkało w blasku kretynizmu poprawić Napoleona Lonely Planet, ale i tak przywarliśmy do brudnej szyby odsuwając jeszcze brudniejszą zasłonkę. Zerknąłem na tubylców . nie działo się nic, byli doskonale obojętni tą obojętnością, którą obserwowaliśmy od początku naszego tutaj pobytu. Starożytności były narzędziem do robienia pieniędzy, nieco wstydliwe bo pogańskie, tylko dla niektórych pożyteczne. Jeśli są dymni ze swej egipskości, to przez Saladyna i Nasera. Autobus wyrzucił nas wbrew planowi przy krawężniku, z wcale nie tak chętnymi do pomocy taksówkami. Dogadaliśmy się wreszcie z jednym kolegą, który non-stop palił papierosy i słuchał fatalnej muzyki, co nie przeszkodziło mu później udawać że nie ma reszty i ponownie dyskutować stawki za kurs z powodu ramadanu. Ale wówczas byliśmy już w centrum i po paru minutach, zupełnie wbrew planowi, przez otwarte drzwi windy patrzyliśmy na mijające nas rury kanalizacyjne, fragmenty betonu i byle-jak sklecony mur pod dziewiątym piętrem, na którym we wspaniałej kamienicy mieścił się New Sun Hotel.

Właściwie Kair był tym, co Egipcie zdumiało mnie najbardziej. Genialny relief w świątyni Ramzesa w Luksorze, sala hipostylowa Karnaku, Asuan, morze ruin nad Nilem . to wszystko było powalające, ale na to wszystko jest się jakoś przygotowanym. Natomiast piękne, szalenie wielkomiejskie domy na które nigdy nie zdobyło się żadne miasto w Polsce, jednak znaczna zamożność i europejskość jest sprawą pierwszą i najbardziej uderzającą. Drugą natomiast jest... ruch uliczny. Jak do tej pory przechodzenie przez ulicę szło nam nieźle, ale Kair przechodzi wszystko co widzieliśmy w życiu. Jeżeli na skrzyżowaniu są światła i stoi policjant, to wszyscy jadą na czerwonym, albo na zielonym, albo na czerwonym, albo itd, przy całkowitej bierności policjanta. Jeżeli do kierowania ruchem nie ma nikogo, to patrz wyżej. Piesi nie istnieją, najwyżej na pieszych się trąbi. Jeżeli przez ulicę chce przejść np. kobieta z dwójką dzieci, to może stać np. kwadrans pomiędzy pasem nr 2 a 3 na 6 pasowej jezdni, wszyscy będą trąbić, a nie zwolni z tych 70-80km/h nikt. Może to i ciekawie się czyta, ale przeżyć to zupełnie inna sprawa. To nawet nie jest chamstwo, to ostentacja. Ja mam kasę na Poloneza czy Żuka, to mogę wszystko. W Dakhli jeździliśmy z wysoko edukowanym człowiekiem, który na wakacje jeździ do Paryża na szkolenia, mówi perfect francuskim i jest szalenie kulturalny. Ale jeśli coś jechało z przeciwka to wyjeżdżał na środek drogi i czekał, aż ten drugi ustąpi. Na środku skrzyżowania stawał kiedy tylko mógł, pod byle pretekstem. Ciekawe, że po drugiej stronie Sahary też jest średniowiecze, ale jakby bardziej racjonalne.

Poza tym jeszcze kilka rzeczy zdecydowanie zwraca uwagę. Zdecydowanie jedną z nich jest Muzeum Egipskie. Większe od Zachęty, ale mniejsze od Louvres, co jednak całkowicie wystarcza by tam utonąć i docenić Starożytnych. Dla mnie największym wstrząsem była rzeźba (generalnie) i ręczna robota. Oglądając obrazki można się do woli zachwycać, lub nie, ale nie widzi się detalu. Tymczasem dziś, w epoce frezarek i szlifierek jakby z automatu zakłada się pewną jakość wykonania. A to nieprawda. Z bliska po prostu widać palce, które kleiły, lepiły i przycinały cudowności znalezione w grobowcach. Gabloty i eksponaty zostawione są tak, jak zrobili to Francuzi czy Brytyjczycy w ubiegłym stuleciu. Aż strach pomyśleć, jakby to bez nich wyglądało.

Inną atrakcją są oczywiście piramidy. Pojechaliśmy tam wynajętą taksówką; Sylwia popsuła mi humor twierdzeniem, iż powinno to kosztować 100, a my wynegocjowaliśmy 150. Czułem się podle, aż sprawdziła i wyszło na to, że inni płacili 200 funtów. Czyli albo nie jestem jeszcze taki kiepski, albo mnie kocha. Muszę to sprawdzić przy okazji. Taka wyprawa jest naprawdę fajna. Ruszyliśmy skoro świt najpierw do piramidy Dżosera, gdzie jest małe, ale świetne muzeum. Dla mnie to było szczególnie podniecające, bo wtedy właśnie Egipcjanie odeszli od budulców roślinnych, a jeszcze nie przyzwyczaili się do kamienia. Więc kamienne stropy wyglądają jak ułożone palmowe pnie czy wiązki papirusu, mozaiki naśladują plecionki , słowem - wszystko stara się udawać świat, z którego Ci ludzie wyszli. Podobnie było w Grecji, ale Grecy nie dość że później, to jeszcze tak naprawdę nigdy od tych reminiscencji nie odeszli i na nich zbudowali swój kanon. W Egipcie było trochę inaczej. Sama piramida nie jest może wstrząsająca, ale musieliśmy ją obejrzeć przez solidarność zawodową . zbudował ją pierwszy znany z imienia architekt IMHOTEP (proszę zapamiętać!) . no i można tam zobaczyć mastaby. Mówią też, że to pierwszy murowany obiekt na świecie. Ale to przesada. Potem kolejny kawał drogi do piramidy Snefru. I to jest strzał w dziesiątkę . wielka piramida, pierwsza na świecie z gładkim licem, z arcyciekawymi galeriami i komorą grobową. PUSTA. Ani jednego turysty, ani jednego strażnika w środku. Tylko my. No i policja. Ale na zewnątrz. Z tym, że do środka nie da się wejść, o ile nie wsiądzie się na policyjnego wielbłąda z AK-47, nie zrobi zdjęć i nie da bakszyszu. Ta nachalność bardzo się dzieciom podobała, z tym że one już o tym nie wspominają, a Sylwia ciągle jest zachwycona.

Dwa powyższe punkty zajmują nadspodziewanie dużo czasu, w Gizie byliśmy około 16.00, co oznacza godzinę przed zamknięciem. Być może stało się tak dlatego, że droga od piramidy Snefru jest przepiękna, jak w Luksorze . wśród pól i palmowych gajów, z suszącymi się daktylami. Chciałem trochę kupić, co spowodowało spór z policjantem, który zakazywał mi przejścia po drodze przez tory. Przeszedłem, załatwiłem co trzeba, a on przyszedł za mną i zażądał z uśmiechem bakszyszu. Zażartowałem i poszedłem. W tym czasie nasz kierowca właśnie uiszczał mandat. Cała sytuacja była dla Egiptu dość typowa. Turysta jest święty a policja wszechmocna i znienawidzona. Potem złapaliśmy gumę, więc weszliśmy do najbliższego domu, gdzie scena była jak w haremie . kobiety szyły poszewki. Od razu zaoferowano nam herbatę i było bardzo miło. Kierowca był załamany, i to znowu dość typowe dla tego kraju. Są też w Kairze inne atrakcje, wśród nich dzielnica islamska, uważana za zbyt turystyczną i przereklamowaną. Jakoś tego nie odczuliśmy, może dlatego, że byliśmy tam albo późną nocą albo rano i szliśmy równolegle do głównego szlaku, tj. tam, gdzie produkuje się rzeczy sprzedawane na głównej alei. W tych okolicach turystów nie widać (pewnie jest niebezpiecznie), ale jest bardzo ciekawie i nikt nie chce Ci wcisnąć żadnej piramidy. Chłopaki wizytami w warsztatach z lampami i fajkami byli zachwyceni. Inną okolicą nie do ominięcia jest malutka dzielnica chrześcijańska, cudowna oaza spokoju z porażającym widokiem zakochanych par trzymających się za ręce. Za kościołami, tam, gdzie nie ma mapy w Lonely Planet, jest zakamarek, w którym gromadzą się ludzie przed nabożeństwem. Nie docierają tam żadni turyści (wiem, bo spędziliśmy w cieniu drzew dwie godzinki w szczycie ruchu), a można bardzo tanio zjeść i wygodnie posiedzieć w ciszy wśród miłych, uśmiechniętych ludzi, którzy szanują Twoją prywatność.

Jednak prawdziwym hitem Kairu są parki, a szczególnie jeden, nowy, założony na górze śmieci z kapitalnymi widokami na zachód słońca. Ładnie skomponowany, z nienudnymi roślinami, wodą, dużą ilością wody cieknącej i tryskającej, placem zabaw na którym dzieci stały a mamy z zakrytymi głowami tańczyły z niepowstrzymaną radością, i z kilkoma restauracjami. Całość bardzo dobrze utrzymana, bo płatna. Który to park? Cóż, jeśli Cię to interesuje, to wiedz, że ciekawość to dobra rzecz. Dowiedz się. Poza tym w Kairze, jak i wszędzie nad Nilem, obowiązują pewne prawidłowości, a więc oczywiste, jak:
- Nie korzystać z okazji i przyjacielskich promocji . spotkaliśmy wielu sympatycznych ludzi, ale biznes jest biznes,
- Nie należy zbyt szybko podejmować decyzji przy zakupach i w ogóle wydawaniu pieniędzy,
- Kolejka nie jest tak powszechnym wynalazkiem, jakby się mogło wydawać,
- Jeżeli w menu jest napisane, że wszelkie podatki i serwis są wliczone, to kelner i tak może się nachalnie i głośno domagać napiwku a my możemy go grzecznie zignorować. Natomiast w turystycznej Hurghadzie zazwyczaj oznaczało to brak problemów.
Oraz jedna zasada przydatna, ale mniej oczywista: Jeżeli pytają Cię o wiarę to nie bez powodu. Stanowcza deklaracja nie bycia muzułmaninem koszty podwaja lub potraja, brak deklaracji lub uśmiech a najlepiej słowa .jeszcze nie. lub podobne grzechy skutkują spadkiem ceny na usługę. Zdaję sobie sprawę, że to dziwne, ale doświadczyliśmy tego wielokrotnie. Po za tym gołębie są smaczne i dawno ich w Polsce nie jadłem (chyba ze 20 lat?). Jednym słowem Kair był relaksujący, choć tam właśnie pozbyłem się ostatnich złudzeń, że nauczę się arabskiego. Zawsze uważałem, że żydowska fascynacja kabałą i interpretacją wszystkiego włącznie ze świętymi księgami, bierze się ze specyfiki hebrajskiego, w którym nie zapisuje się samogłosek. Nie wiem, czy Arabowie mają kabałę, ale na pewno mają spore zamieszanie spowodowane tym faktem. Legendarny i powszechnie znany Luksor łatwo zmienia się w Laksor lub Laksyr, mam wrażenie, że podobnie jest z wymową najprostszych słów . zresztą egipski jest po prostu inny od języka, którym mówią pozostali Arabowie. Starałem się jak mogłem, ale co miasto to trochę inaczej mówią, i jedynym wspólnym mianownikiem okazały się być liczby, wymawiane wedle jednej, ogólnie przyjętej zasady. Ale już trochę inaczej było z pisaniem liczb. Ponieważ Arabowie piszą odwrotnie, zdziwiony patrzyłem jak przy liczbach długopis przeskakuje i zaczyna pisać od lewej do prawej. Do czasu, aż zobaczyłem jak pan w kasie pisze wszystko od prawej do lewej a potem sumuje wartości. Mówię o cyfrach arabskich oczywiście, bo to, że arabskie czyli europejskie cyfry przepisywane są z paszportu od prawej do lewej jest w zasadzie normą. Podobnie jak nazwiska są raczej przerysowywane niż przepisywane. Wszystko to życia nie ułatwia, ale jakoś się nie zgubiliśmy i do Hurghady udało nam się powrócić.
Tam szybko skontaktowaliśmy się z panem Jankiem i o 1.00 w nocy z bagażami i bardzo cichymi o tej porze dziećmi czekaliśmy w umówionym miejscu na autobus na lotnisko.

O 2.00 byliśmy na lotnisku. O 3.00 pan Janek powiedział, że samolotu nie będzie. O 4.00 byliśmy w hotelu. O 9.00 poszedłem do hotelu vis a vis dowiedzieć się czegoś o naszym locie i nadziałem się na tłum Czechów czekających z bagażami na jakiekolwiek informacje. O 12.00 opuściliśmy nasz pokój i założyliśmy obóz w lobby; umówiona informacja o locie i w ogóle o tym, co dalej się nie pojawiła. O 12.30 razem z dziewczynami z Bydgoszczy dodzwoniliśmy się do pana Janka, który coś kręcił. O 13.00 okazało się, że pan Janek doskonale wiedział, że przejażdżka na lotnisko będzie bez sensu, ale widać nie chciał nas pozbawiać tej przyjemności do tego stopnia, że w autobusie nawet nas informował gdzie mamy stanąć i gdzie iść. O 15.00 dostaliśmy SMS, że zabiorą nas na obiad i odlot jest potwierdzony o 21.00. O 17.00 autobus zabrał ans na dobry obiad. O 19.00 ruszyliśmy na lotnisko w takim stylu, że nikt nie był pewien gdzie są jego bagaże, a jedna pani zasłabła. O 19.20 pan Janek potwierdził godzinę odlotu i ustawił nas przed złą bramką. O 20.00 pan na lotnisku dał nam boarding cards z godziną odlotu 22.30. Po dokładniejszej inspekcji okazało się, że miejsca nie są numerowane, a lotnisko pełne Słowian chcących od dwóch dni wrócić do domu. O 22.00 wyświetlił się nasz check-in, ale bramka była zablokowana przez samolot do Moskwy, który miał odlecieć o 20.00. O 22.30 przy bramce raz na 10 minut pojawiał się jakiś Rosjanin, tym razem była to dziewczyna pytająca ładnym angielskim, czy to samolot do Moskwy. Pan arab zaczął bardzo wylewnie, przewracając oczami, udzielać odpowiedzi. O 22.35 dziewczyna ciągle nie wiedziała czy to jej samolot, więc ją wepchnęliśmy do środka razem z Saszą, który od paru godzin spał pod ławką. O 22.45 spytałem pana araba, kiedy zaczną nas odprawiać . po samolocie do Moskwy, a ilu Rosjan brakuje? Jeszcze 100. Stu!!! Zrobiliśmy z Sylwią POTWORNĄ awanturę i do akcji włączyła się reszta kolejki, byliśmy bliscy skandowania: Ruscy do domu! Ale inny pan arab też się zdenerwował (na nas) i nakrzyczał na Rosjan przez megafon. Wkrótce zaczęły się pojawiać opalone rodziny z dziećmi niosącymi butelki z duty free. Niektórzy, jak się okazało, od paru godzin siedzieli tuż obok nas, beznamiętnie przysłuchując się naszej coraz żywszej dyskusji. Wtedy do mnie dotarło, że może jestem Słowianinem, ale tajemnic Rosyjskiej duszy nie zrozumiem nigdy, choćbym nie wiem ilu Lermontowów, Turgieniewów, Czechowów i Tołstojów przeczytał. To po prostu przerasta moje pojmowanie świata. 0 23.30 zostaliśmy za karę przeniesieni pod inny gate. O 23.45 ciągle nic się nie działo, za to załadowały się i odleciały samoloty do Tuluzy, Paryża, Berlina a nawet do Kijowa. Pan Janek w telefonie miał współczujący głos i był oczywiście bezradny, pan ambasador miał nas w nosie. Co gorsza z Sylwią urośliśmy na prowodyrów i wtedy właśnie, nad bramką pokazał się zachęcający napis: Atlanya 15.10. tłum najpierw oniemiał a potem zawył, ktoś zaczął nagrywać całość na video. O 1.00 dostaliśmy się do jakiegoś samolotu. Gdy już zaczęliśmy kołować zaczepiłem stewarda:
- Dokąd właściwie lecimy?
- Hm, taka dziwna nazwa. Katowitz?
Taaak panie Janku. Niniejszym przesyłam pozdrowienia. Z Warszawy. Lepiej niech pan się tu lepiej nie pojawia. Egipt to taki piękny kraj.

Sylwia, Marek, Staś i Wojtek