Wyjazd na Ukrainę rodził się w pewnych bólach. W sierpniu Jurek rzucił pomysł wyjazdu na Białoruś i dość szybko ustaliła się zainteresowania nim ekipa: Iwonka, Jurek, Piotrek, Zbyszek, Marcin. Wyprawa do tego kraju wiązała się jednak z koniecznością załatwienia wiz i - gdy przyszło do konkretów - chęci opadły. Aktualny stał się więc wariant rezerwowy - wyjazd na Ukrainę, która ma ten plus, że Polacy nie muszą posiadać wiz. Zamierzaliśmy jechać na cztery dni - od soboty do wtorku. Okazało się jednak, że Jurek jest niezbędnie potrzebny pracodawcy we wtorek i na ten dzień nie może dostać urlopu. Wcześniejszy o jeden dzień wyjazd nie pasował z kolei pozostałym uczestnikom. Stanęło więc na tym, że jedziemy na trzy zamiast na cztery dni.

Na miejsce spotkania w piątkowy (11.09) wieczór ustaliliśmy Dworzec Gdański. Wyruszyliśmy z niego poldolotem o 20:40. Dość sprawnie (duży, ale płynny ruch) Wisłostradą i Trasą Łazienkowską wydostaliśmy się na szosę lubelską. Ruch na niej był bardzo duży, zwłaszcza do Lublina. Kilka minut spędziliśmy w korku w Kołbieli (przed rondem). Kolejny zator był w Garwolinie, ale ten ominęliśmy bocznymi (częściowo osiedlowymi) ulicami miasta, jadąc za mikrobusem, który wyglądał na stałego użytkownika drogi. Wybór objazdu okazał się trafny - zaoszczędziliśmy przynajmniej kilkanaście minut. Po 4,5 godzinach nieprzerwanej jazdy, o 1 w nocy, dotarliśmy na miejsce noclegu - na camping w Suścu. Noc, jak to bywa w połowie września, była zimna, więc nocleg w blaszanym domku dawał się odczuć ;-)). Pierwszy raz od dawna spałem w polarze, a zabranie śpiworów okazało się bardzo dobrym pomysłem (na stanie domków są tylko cienkie koce). W sobotni ranek świeciło słońce, więc śniadanie z przyjemnością zjedliśmy na świeżym powietrzu, zdecydowanie cieplejszym dzięki promieniom słonecznym niż wnętrze domku. Po uzupełnieniu zapasów w sklepie w Suścu, wyruszyliśmy w kierunku granicy polsko-ukraińskiej w Hrebennem.

Po lekturze sierpniowego artykułu w "Gazecie Wyborczej" można mieć obawy co do przekraczania tej granicy. Od stojących w kolejce kierowców (w tym kierowcy busa, który dwa lata temu wiózł ekipę Jaremy do Rumunii) dowiedzieliśmy się, kiedy i komu należy zapłacić, gdzie wymieniać walutę, gdzie tankować, a gdzie nie. Kolejka liczyła sobie może ze 30 pojazdów, ale odprawa odbywała się sprawnie. Po 45 minutach od przybycia na przejście byliśmy już po stronie ukraińskiej. Minęliśmy stojący za granicą posterunek milicji ukraińskiej, gdzie czasami pobierane jest myto w postaci opłaty za ubezpieczenie zdrowotne (nie jest obowiązkowe, ale jeśli nie ma innego wyjścia, można załatwić sprawę wręczeniem 5 hrywien od osoby), ale stojący przy nim milicjant pokazał, że mamy jechać dalej. Wymieniliśmy walutę (złotówki / dolary na hrywny) w jednej z budek na tzw. górce (wzniesienie po stronie ukraińskiej kilkaset metrów za przejściem granicznym), oferującej przyzwoity kurs (przy samej granicy nie jest on zbyt korzystny), a następnie zatankowaliśmy kilka kilometrów dalej na stacji benzynowej (tankować należy na jednej z dwóch stacji położonych naprzeciwko siebie, po przeciwległych stronach drogi, w kolejnej stacji podobno oszukują na ilości paliwa).

Z przygranicznej Rawy Ruskiej udaliśmy się do Potylicza obejrzeć tamtejszą cerkiew (foto , wiele szczegółów). Jest ona pięknie położona na zboczu wzgórza i jest to najstarsza zachowana drewniana świątynia rytu wschodniego na obszarach historycznych ziem ruskich, z 1502 roku. We wnętrzu można podziwiać malowany na drewnie ikonostas, my obserwowaliśmy go, a nawet fotografowaliśmy przez dziurkę od wielkiego, średniowiecznego klucza. Podobną, choć o 80 lat młodszą świątynię niestety bez zachowanego wyposażenia, można podziwiać w Radrużu, kilkanaście kilometrów bliżej, po polskiej stronie granicy.

Następnie skierowaliśmy się w kierunku Żółkwi (link 1, link2). Mieliśmy do niej nie wjeżdżać, ale ciekawość oraz głód zwyciężyły. Zjedliśmy tam tani (w przeliczeniu - ok. 10 zł od osoby), ale niezły obiad, sprawdziliśmy zaopatrzenie sklepów (przyzwoite, ceny takie jak w Polsce, albo niższe; sklepy spożywcze są czynne do późnego wieczora, także w niedziele, nawet na wsiach, więc zakupy podstawowych artykułów nie stanowią problemu), był też czas na zerknięcie na zabytki miasta. Żółkiew to galicyjskie miasteczko z pięknym, odnowionym rynkiem i kolegiatą, w której trwa remont i zostaliśmy skarceni przez polskiego księdza za niedokładne wycieranie butów. Na stare miasto przez dawne fortyfikacje miejskie prowadzą dwie wąskie bramy, przez które można się przecisnąć samochodem. Rynek zdobi też fasada dawnego zamku, w którym często bywał Jan III Sobieski, prezentująca się elegancko, ale po przejściu przez zdobioną wieżę bramną znajdziemy się na zaniedbanym dziedzińcu.

O Lwów nie mieliśmy zamiaru zahaczać, postanowiliśmy ominąć go boczną drogą. I to był błąd - asfaltowa z początku droga zamieniła się po kilku kilometrach w pełen wybojów trakt gruntowy. Kamień wielkości piłki tenisowej uderzył poldolota w tłumik środkowy, co miało nam przynieść sporą stratę czasu następnego dnia. Generalnie na Ukrainie nie należy ufać drogom lokalnym, także zaznaczanym na mapach kolorem żółtym - ich stan jest bardzo różny i praktycznie nieprzewidywalny: można trafić na przyzwoitą asfaltową szosę, ale i na drogę dziurawą jak sito, z trudem przejezdną. Tylko najgłówniejsze drogi pozwalają jechać ok. 90 km/h, drogi typu Lwów-Stanisławów to już zwykle wyboje, na których jedziemy z szybkością tylko 70 km/h. Ostatecznie wróciliśmy na obwodnicę Lwowa, która istnieje i stan jej jest znośny. Następnie skierowaliśmy się w kierunku Stanisławowa (Iwano-Frankowska), pokonując wzniesienia Gołogór z zalesionymi szczytami i zatrzymując się po drodze w Przemyślanach przy odrestaurowywanym kościele i klasztorze Dominikanów. Dalej droga wije się wśród pastwisk doliną rzeki Gniłej Lipy, dopływu Dniestru.

Następnym punktem był Rohatyń. Są tu dwie godne uwagi drewniane cerkwie - bardzo piękna i cenna św. Ducha (z 1598 r.) oraz św. Mikołaja (z 1729 r.). Ta pierwsza zaskakuje bryłą podobną do cerkwi karpackich i ciekawym cmentarzykiem wokoło, ta druga położona jest na zboczu wzgórza, za strumieniem, z trudnym dojazdem. Sprzed cerkwi piękna panorama Rohatynia. Przy rynku jest jeszcze jedna cerkiew - kamienno-ceglana z 1827 roku, w której odbywało się nabożeństwo i mogliśmy posłuchać cerkiewnego śpiewu.
Ze Stanisławowa, w którym nie zatrzymywaliśmy się (duże miasto, trudne orientacyjnie, było już późno), udaliśmy się w kierunku Karpat, ku Jaremczy, w której chcieliśmy zanocować. Tłumik w poldolocie coraz bardziej dawał o sobie znać, zrobiło się bardzo głośno. Zaczęło się już zmierzchać i coraz bardziej rzucały się w oczy ciemności w mijanych miejscowościach. W większości z nich nie paliła się choćby jedna latarnia uliczna, a piesi, rowerzyści, furmanki poruszający się bez jakiegokolwiek oświetlenia budzą grozę. W zupełnych ciemnościach mieliśmy kłopot ze znalezieniem właściwej drogi, a w miasteczku Nadwórna straciliśmy kilka minut próbując znaleźć drogę wychodzącą z miasta.
W Jaremczy, która przywitała nas świecącymi latarniami, chcieliśmy znaleźć jakąś kwaterę prywatną, ale nie było to łatwe. Jest to kurort (coś w rodzaju naszego Szczyrku), więc miejsc noclegowych nie powinno brakować, tyle że trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Z drogi można wypatrzyć tylko dość drogie hotele. Ostatecznie zatrzymaliśmy się przy czynnej jeszcze (a było już po 21) knajpce, której właściciel zaoferował się znaleźć nam kwaterę. Po jego telefonie, zjawiła się, po kilkunastominutowym oczekiwaniu, dziewczyna, która była córką właścicielki domu. Zabraliśmy ją do Poldolota i w szóstkę ruszyliśmy ku miejscu naszego noclegu. Okazał się nim położony wysoko dom z rozległymi widokami na Beskidy Pokuckie zwane też Huculskimi, w którym mieliśmy do dyspozycji dwa pokoje na piętrze, z dostępem do łazienki i kuchni na parterze (wspólnie z gospodarzami). Warunki są tam znośne (wygodne łóżka, ciepła woda całą dobę), a cena do przyjęcia (30 hrywien od osoby, czyli ok. 21 zł). Kwatera jest godna polecenia, mamy na nią namiary (Daria Ivanivna, vuł. Stusa 4b, Jaremcze, tel. 0-03803434 22074). Spało nam się smacznie i długo (zwłaszcza w niedzielę).

Dojazd jest tam jednak stromy, drogą pełną kamieni i kocich łbów. Wprawdzie poldolot wjechał na samą górę, ale przypłacił to całkowitym uszkodzeniem tłumika. Kolejne wjazdy i zjazdy dróżką do kwatery poldolot robił już bez pasażerów. W niedzielne południe Jurek ze Zbyszkiem próbowali naprawić tłumik przy pomocy drutu i szmaty. Niestety, jeszcze na dobre nie wyruszyliśmy z Jaremczy, a spod Poldolota zaczął wydobywać się podejrzany dym. W pośpiechu ewakuowaliśmy się z wnętrza - okazało się, że zaczęła palić się szmata. Udało się ją ugasić, ale tłumik znów był zepsuty. Wróciliśmy więc do Jaremczy. Naszemu gospodarzowi udało się telefonicznie złapać spawacza ("swarszczika"), który mimo niedzieli zgodził się pomóc. Pojechaliśmy w miejsce, w którym mieliśmy oczekiwać na niego. Trwało to dość długo, aż w końcu zainteresował się nami bardzo rozmowny pracownik pobliskiego ujęcia wody. Też zaoferował się pomóc w znalezieniu swarszczika, który w końcu pojawił się. Po wymontowaniu tłumika, zabrał się do jego spawania, a my poszliśmy wreszcie na obiad. W Jaremczy jego cena była już zbliżona do wartości polskich (ok. 20 zł). Dokładnie przyjrzeliśmy się 28-metrowemu wiaduktowi kolejowemu nad doliną Prutu (jego zarysy widzieliśmy już w nocy) - stanął on na miejscu kamiennego mostu zburzonego podczas II wojny światowej. Wybraliśmy się tez do pobliskiego wodospadu. Po powrocie okazało się, że Poldolot jest już solidnie naprawiony. Była już godz. 17, po odwiezieniu swarszczika, udaliśmy się czym prędzej na podziwianie okolic Jaremczy.

Najpierw wjechaliśmy na Przełęcz Tatarską (Jabłonicką - 931 m), oddzielającą Czarnohorę od Gorganów. Przy głównej drodze jest motel, kiosk spożywczy oraz kramy z pamiątkami z obrotnymi sprzedawczyniami (Piotrek chciał kupić jedną rzecz, a skończyło się na trzech). Widoki są nieco wyżej, trzeba wjechać polną drogą prowadzącą do góry do pensjonatu. Oprócz wspomnianych Czarnohory i Gorganów, można też podziwiać pasmo Świdowca. Niedziela była bardzo ładna, więc i widoki były piękne. Z przełęczy zjechaliśmy do Worochty, która jako miejscowość turystyczno-uzdrowiskowa przeżywała lata swojej świetności podczas międzywojnia, kiedy był nawet bezpośredni pociąg do Warszawy, przywożący tu narciarzy. Dziś zwracają uwagę liczne drewniane wille z tego okresu (niestety, widoki psują rudery oraz postsowieckie bloki). W Worochcie nie można też nie zauważyć skoczni narciarskich (nieco już podniszczonych) oraz wiaduktu kolejowego z 1894 r. Współcześnie Worochta sprawia wrażenie nieco podupadłej, prezentuje się dość ubogo na tle Jaremczy. Z Worochty pojechaliśmy drogą prowadzącą ku Howerli (najwyższy szczyt Czarnohory - Howerla: galeria, opis, Czarnohora). Dość szybko jednak jest ona zagrodzona szlabanem, przy którym stoją posterunek ukraińskiego odpowiednika naszego GOPR-u oraz sklep spożywczy (z piwem Obołoń nalewanym z beczki). Z polany rozciąga się widok na górujący ponad 1000 metrów wyżej masyw Czarnohory. Tuz przed zmrokiem zeszliśmy nad Prut. Już po zmroku wracaliśmy do Jaremczy, zatrzymując się po drodze przy czynnym, ku naszemu zdumieniu (była niedziela, godz. 21), wiejskim sklepie spożywczym, zaopatrzonym m.in. w świeży chleb.

Tak oto obudziliśmy się już w poniedziałek - dzień powrotu. Dość sprawnie zebraliśmy się i po pożegnaniu z naszą gospodynią, o godz. 10 ruszyliśmy. Wreszcie mieliśmy okazję zobaczyć za dnia Jaremczę, założoną w 1788 r. przez Jaremę. Jest tu sporo zabytkowych, przedwojennych willi. Skoro Jarema znalazła się w Jaremczy, nie mogło zabraknąć sesji zdjęciowej przy stojącym przed komendą straży pożarnej samochodzie strażackim z napisem "Jaremcza" (ku zresztą konsternacji strażaków) oraz przy tablicy miejscowości. Zobaczywszy jeszcze cerkiew, opuściliśmy Karpaty i podgórską drogą wśród ciekawych, drewnianych, huculskich wiosek pojechaliśmy do Kołomyi, "Gdzie szum Prutu Czeremoszu Hucułom przygrywa...."

To prawie 70-tysięczne miasto robi naprawdę miłe wrażenie, przede wszystkim dzięki odnowionym i bogato zdobionym budynkom z XIX w. Uliczki są brukowane, pełne życia i sklepów. Domy pięknie zdobione przypominają o latach prosperity, gdy w pobliżu Kołomyi eksploatowano złoża ropy naftowej. Może nie ma tu szczególnie cennych zabytków, ale miasto prezentuje się bardzo ładnie.

Z Kołomyi pojechaliśmy przez Obertyn na teren tzw. Dzikich Pól na Podolu, nad Dniestrem. Są to bardzo rozległe tereny, gdzie po horyzont nie widać żadnych osad ludzkich ani drzew, tylko pagórkowate pola. Wioski poukrywane są w dolinach strumieni, które wcinają się głęboko w Wyżynę Podolską. Droga stawała się coraz gorsza, aż musieliśmy ograniczyć prędkość do ok. 15 km/h aby nie zniszczyć podwozia na dziurach. Minęliśmy zrujnowany kościół w wiosce Garasitiv, i po nieco lepszym asfalcie dotarliśmy do Rakowca nad Dniestr. W dole, ponad sto metrów niżej ujrzeliśmy wspaniały widok na zakola Dniestru płynącego w głębokim wąwozie. Obydwa brzegi strome i porośnięte lasem. Dniestr to wielka rzeka, a jej widok w dole, po pokonaniu wielu kilometrów pagórkowatą wyżyną robi olbrzymie wrażenie. Na zboczu nad Dniestrem ruiny królewskiego zamku w Rakowcu.

Chcieliśmy także zobaczyć ruiny zamku Czartoryskich w Czernielicy, położone kilka kilometrów dalej, niestety, nie ma do nich żadnego sensownego dojazdu (pełne dziur drogi gruntowe). Musieliśmy zawrócić około 3 kilometrów przed celem, gdyż droga stała się przejezdna tylko dla pojazdów z napędem na cztery koła. Tutaj napotkaliśmy na drodze wóz konny na kołach drewnianych z żelaznymi obręczami, z którym zrobiliśmy sobie sesję zdjęciową. Ukraiński woźnica był zaskoczony naszym zainteresowaniem. Takie wozy można jeszcze w wielu miejscach zobaczyć.

Powróciliśmy na główniejszą drogę i dojechaliśmy do miasteczka Horodenka. Imponujący jest tu wielki, późnobarokowy kościół, ufundowany przez Mikołaja Potockiego w 1743 roku i przylegający do niego gmach klasztoru. Wszystko jest w formie zabezpieczonej ruiny, która jest szykowana do odbudowy. To "jeden z najlepszych przykładów architektury późnobarokowej na ziemiach polskich". Zdobienia i detale są imponujące.

Po zjechaniu do głębokiego, prawie 200-metrowej głębokości jaru Dniestru, następnie przez most w wiosce Uścieczko wjechaliśmy na tereny województwa Tarnopolskiego. Udało się nam dojechać do Czerwonogrodu - podobno jednego z najpiękniejszych miejsc na Ukrainie. Rzeczywiście, robi wrażenie. Nie chodzi tu bynajmniej o miasto nad Bugiem w obwodzie lwowskim, tylko o ruiny zamku koło Nirkiwu (pomiędzy Horodenką a Tłustem). Czerwonogród kiedyś był miastem, jedną z najstarszych osad na Podolu, a dziś jest terenem praktycznie bezludnym. W otoczonym wysokimi, bezleśnymi ścianami kotle Dżurynu, którego ściany mają kolor czerwony, na wzgórzu po środku kotlinki, wznoszą się ruiny pałacu, obok ruiny kościoła, na zboczu ruiny kolejnego kościoła i cmentarza. Rzeczka Dżuryn kiedyś opływała pałac ze wszystkich stron, później przebiła się przez skałę zamykającą dolinkę i utworzył się imponujący 16-metrowej wysokości wodospad. W czasie naszej wizyty nad ruinami pałacu unosił się wielki balon z napisem "Ukraina", a filmowcy kręcili film.

Z Czerwonohradu, z przerwą na obiad w przydrożnym motelu, pojechaliśmy już ku granicy w Hrebennem. Jazda główną drogą łączącą Rumunię przez Lwów z Polską jest dość komfortowa, stan drogi pozwala na jazdę z szybkością 90 km/h, choć droga jest wyboista i z rzadka zdarzają się dziury. Nas niepokoiły odgłosy spod poldolota, jakby wał napędowy nierówno wibrował i z tylnego koła, jakby resor był naderwany. Na szczęście poldolot jechał. Do granicy dotarliśmy ok. 23:00 czasu ukraińskiego (22:00 polskiego czasu). Z informacji, które uzyskaliśmy jadąc na Ukrainę, wynikało, że na ogół kolejka jest do ukraińskiej odprawy celnej. Jeśli jednak nie stoi więcej niż 30 samochodów, nie warto dawać łapówek za przepuszczenie bez kolejki, natomiast należy dać ok. 10-20 hrywien ukraińskiemu pogranicznikowi sprawdzającemu paszporty. Byliśmy przekonani, że kolejka będzie stać przed ukraińskim posterunkiem. Tymczasem, ku naszemu zdumieniu, nie było jej w ogóle, tak że nawet nie zdążyliśmy włożyć do paszportu wspomnianych hrywien. Mimo to odprawa odbyła się szybko i sprawnie, a tylko Jurek był wypytywany, dlaczego nie weszliśmy na Howerlę oraz czym jest Jarema, jako że większość naszej ekipy ubrana była w koszulki firmowe.

Ku naszemu zaskoczeniu wyjazd na Ukrainę nie wiązał się więc z żadnymi nieprzyjemnymi sytuacjami. Nie musieliśmy nikomu płacić żadnej łapówki, zaś napotkane patrole milicji albo nie próbowały nas zatrzymać, albo wręcz wyraźnie wskazywały, aby jechać dalej. Mit nieprzyjaznej turystom milicji ukraińskiej poległ.

Horror zaczynał się zaś przed polskim terminalem. Tuż za ukraińską odprawą stawało się w kolejce, która w ogóle niemal nie posuwała się. Przyczyny były prawdopodobnie dwie: większość samochodów omijała kolejkę i usiłowała do niej wcisnąć się z przodu, dzięki znajomościom z innymi w niej stojącymi albo z ukraińskimi żołnierzami (teren jeszcze jest po stronie ukraińskiej). Przede wszystkim jednak polscy celnicy odprawę przeprowadzali bardzo powolnie - większość z nich nie robiła nic, jak się dowiedzieliśmy od stałych bywalców przejścia, trafiliśmy na najgorszą (najbardziej leniwą) zmianę po polskiej stronie, zwaną "czarnuchy". Są to celnicy przeniesieni z zachodniej granicy Polski po wejściu Polski do UE, nieszczęśliwi, że tu muszą pracować. Rzecz wyglądała beznadziejnie - przez godzinę przesunęliśmy się nieznacznie, zapowiadało się parę ładnych godzin (jeśli nie cała noc) stania na granicy. Ale w tym momencie uśmiechnęło się do nas szczęście, mimo że był to 13 września. Już wcześniej Polak stojący kilka samochodów za nami (także jadący polonezem) namówił Jurka do zadzwonienia do Straży Granicznej w Chełmie do przełożonego przejścia granicznego w Hrebennem ze skargą. Rozmówca obiecał zadzwonić z interwencją na przejście. Wspomniany Polak (jak się zdaje, stały bywalec przejścia w Hrebennem) nadal jednak kombinował, jak przekroczyć szybko granicę. No i wymyślił, że będzie nas holował do Lublina z powodu awarii samochodu (przegrzanie silnika - akurat nie było to zupełnie nieprawdziwe, bo Poldolot wydawał dziwne dźwięki, wskazujące na awarię wału, która dopiero ex post, po wizycie u mechanika w Warszawie, okazała się niegroźna). I tę bajkę kupili zarówno ukraińscy, jak i polscy pogranicznicy! Tak więc kulturalnie ominęliśmy całą kolejkę : -) i zostaliśmy dość szybko przez Polaków odprawieni. Tylko celnik z naszywką UC Rzepin dopytywał się, czy pojechaliśmy na Ukrainę do pracy :) Jak to się udało, do dziś nie wiemy, ale w każdym razie nasz rodak z Poloneza zadziałał skutecznie - on przekroczył sprawnie granicę i my przy okazji też. O północy ruszyliśmy do Warszawy, zatrzymując się jeszcze w Zamościu nie z własnej woli (interwencja drogówki z powodu jazdy na długich światłach na terenie zabudowanym, zakończona jednak szczęśliwie tylko pouczeniem) i w Lublinie z własnej woli (w McDonaldzie). Do stolicy dotarliśmy o 4:30 nad ranem, słuchając Bogusława Wołoszańskiego w Radiu Zet (kto wpadł na pomysł emitowania jego audycji w środku nocy?!) i korzystając z prawie pustej o tej porze Szosy Lubelskiej.

To byłoby na tyle. Warto było jechać na Ukrainę : -)).

To napisawszy, udaję się do lodówki po butelkę Obołonia : -))

Tekst napisał - Marcin
Uzupełnienie krajoznawcze - Jurek

Do statystyki:
Wyjazd Klubowy
Poldolotem na Ukrainę
10-14 wrzesień 2004
ilość uczestników 5
organizatorzy Iwona i Jurek Maronowscy