Finlandia i okolice (2008)
Zaglądam na listę i co widzę? ogólny marazm i piramidę nieporozumień. Baltazar, zamiast lecieć z taniej Rygi, poleciał niesolidną Lufthansą. No i co? gdzie doleciał? i czy z rowerem przynajmniej? Jerzy M. zaczął ciekawie, ale czwartej części nie widać, tylko jakiś odcinek za 30 złotych i to w Mediolanie. Nieładnie. A Flaczyńscy to w ogóle, w Politykę poszli. Zmarnują się, na języki ich wezmą.
Skoro tak, to czas na kolejną, nudną opowieść o losie Sylwii K. i jej rodziny.
OPOWIEŚĆ Z KRAINY KIWI*
Znana podróżniczka zaatakowała sezon wakacyjny osstro wynajmując staarego Maka 555. Następnego ranka jej mąż, wyjątkowy nieudacznik, wykonując na tej łajbie zwrot urwał bom w najbardziej typowej z sytuacji: jezioro puste (Mikołajskie) ale za rufą trzciny, sieci i kamienie, a na dziób sunie 100ton stali z żądnymi przygód pasażerami. Udało się przeżyć wyłącznie dzięki przytomności umysłu załogi: Znana Podróżniczka zerwała żagle, a jej mąż już po 555 szarpnięciach odpalił niezawodny japoński silnik o mocy 3,5KM. Po tym wydarzeniu kapitan wyokrętował męża, a zaokrętował kolejne dziecko z mamą, niejaką Edytą W., znaną jako La Capitana, po czym obie panie, terkocząc silnikiem odpłynęły w stronę żeglarskiej przygody. Ahoj!
Po przeżyciu tygodnia z 0,555 m2/rodzinę i trójką dzieci Sylwia K. nie miała dość, wręcz przeciwnie, jej czerwona krew wrzała na każdą myśl o czekających na nią nieodkrytych lądach. Z pogardą odrzuciła myśl o wygodnych leżakach na Cote d'Azure czy Costa Brava. Europę zalewa fala upałów, powiedziała - koło lodowatej Naantali jest skalisty szkier, ponury i niedostępny, owiany mgłą i mityczną aurą - zdobędziemy go... No i tak pojechaliśmy do Muminków.
Mógłbym napisać, że były to cudowne wakacje: 14 dni deszczu i wiatru w oczy, dwa słoneczne poranki i dwie noce gdy przywiązywałem namiot do samochodu, bynajmniej nie po to, by nam go nie ukradli (samochodu oczywiście). Ale faktem jest, że wróciliśmy dumni, jak Baltazar z Norwegii.
By przydać tej relacji nieco ładu, zaczniemy od końca: Naantali to bodaj najładniejsza fińska miejscowość, jaką widziałem. Przede wszystkim wygląda jak miasto, a nie jak wieś. Ładny port z parowcami i pięknymi jachtami klasy H (3x cięższe niż Mak 555, ale jak chodzą na wiatr!), uroczy bulwar z restauracjami i ludzie mówiący po angielsku. To ostatnie było chyba największym zaskoczeniem w konfrontacji z mitem anglojęzycznej Skandynawii. Na wzgórzu stary kościół, widać, że katolicki, a nie jakaś luterańska szopa zionąca surowością i nazbyt czystą posadzką. Wokół szkiery, w tym ten, na którym żyła Tove Jansson z żoną i mężem żony, czy może z mężem i mężem żony. Dzieci tam sporo, ale nie tłum, da się przeżyć, no i w sumie całkiem to ciekawe, nie taki ordynarny Disneyland, cztery godziny zleciały całkiem przyjemnie. W domu Muminków to nawet dwa razy byliśmy, są pewne nieścisłości szybko wychwycone przez Stasia, ale sam Staś, z początku oporny wyraźnie się wciągnął w miejscowe klimaty, a młodszy Wojtek biegał za Muminkami i tulił się do kogo się dało. Oczywiście szkoda, że drabinka z pokoju Muminka nie była rzucona za okno. nawet Wojtek to zauważył, i bardzo gówniarz żałował (ten pokój jest na trzeciej kondygnacji, muszę z nim porozmawiać). Ważne: mają tam pocztę.
Ponieważ do Finlandii jechaliśmy trochę krzywo, to zaczęło nam brakować czasu, zresztą pogoda była taka, że nawet komary nie latały, więc dla odmiany przerzuciliśmy się do Salpy, rzadko odwiedzanej krainy na rosyjskim pograniczu. Sylwia się zapaliła, że zobaczy największe fińskie jezioro Saimaa.
Tak uroczo zbaczając można w Finlandii zobaczyć to, co tam reklamują (największy zamek z piasku w Lapperanta) i to, co warto zobaczyć: porzucone przed dekadami gospodarstwa, rozjechane przez samochody lemingi, spektrolit, zagubione w lesie drogi, no i oczywiście bunkry. Bo mały fiński naród, jak tylko wymęczył Rosjan, rozprawił się z miejscowymi bolszewikami, karelskim snem o republice rad i obawami pierwszego lorda admiralicji Winstona Ch. i tego kretyna hrabiego Lloyd George of Dwyfor, natychmiast zabrał się do budowy fortyfikacji dla odparcia spodziewanej rosyjskiej inwazji. Gdy wybiła godzina próby, tak samo jak w Czechosłowacji fińscy wojskowi powiedzieli, że trzeba się poddać, ale odmiennie niż w Czechosłowacji fińscy politycy nie byli Beneszami i ich nie posłuchali i kazali się bić. Chcąc nie chcąc, po latach zabaw na warszawskich salonach, baron Mannerheim, wzdychając do spokojnych lat w pułku Ułanów Lejbgwardii i salonów w warszawskim Belwederze, nie chcąc ale musząc, pokazał ruskim gdzie raki zimują. Żeby się skracać: w tydzień po tym, jak tylko Finlandia straciła tylko to, o co oficjalnie Stalinowi chodziło, ale nie niepodległość, natychmiast zaczęła wznosić kolejną linię umocnień, linię Salpa właśnie. W czasie wojny kontynuacyjnej Finowie wznieśli jeszcze jedna linię, ale ta jest już znowu w Rosji. W sumie jest to chyba najbardziej ufortyfikowany naród świata. Zawsze uważałem, że szukanie bunkrów jest fajniejsze niż zbieranie grzybów, ale Salpa to jest szał. Wykute w granitowych skałach schrony, ukryte pod ziemią studnie z krystaliczną, szafirową wodą, fajne, wciąż ruchome wyposażenie, działa i uroczo zamaskowane na KIWI pancerne kopuły, a całość zatopiona w porastających skalne pagórki iglastych lasach i sięgających kolan puszystych mchach. Jak już dzieciaki miały dość, to Sylwii nie można było wyrwać, a najbardziej to jej się podobało, jak przypadkiem zaparkowaliśmy na schronie, w którym zastaliśmy stół z talią kart: prawdziwa jaskinia złoczyńców. Do schronu z czaszkami łosi już ich nie zaprowadziłem, bo jeszcze byśmy kogoś tam spotkali? Na kempingu wojenną atmosferę podbudowywały ciągłe huki bliskich eksplozji (do Rosji 4 km), więc było naprawdę klimatycznie. Potem w Tallinie zastaliśmy amerykańską fregatę (taką samą, z jakimi nasi nie wiedzą co zrobić) i dowiedzieliśmy się o Gruzji. Wtedy pomyślałem, że świat idzie naprzód, ale pewne sprawy pozostają niezmienne. Może i Rosji na Kaukazie nie można było docisnąć, ale przed wojną słaba polska flota planowała to samo: zatkać wąziutką zatokę fińską tymi 600 minami i flotyllą okrętów podwodnych. Plan całkiem realny, Niemcy później zrobili dokładnie to samo, minimalnymi siłami. No a teraz Amerykanie mrugają przyjaźnie do przyjaciół Moskali. Kiedyś pracowałem z Finami, a ci tłumaczyli mi, że w samolocie lecącym do Finlandii wszyscy się znają albo mają wspólnych znajomych. Przez te kilka dni rozglądałem się za Kasią i Renatą, które niespodziewanie wyemigrowały w tym egzotycznym kierunku, i nic. Ale za to udało się nieco przyjrzeć Finom. W sumie nie było to proste, bo samych Finów jest raczej mało i żyją w dużych odstępach. O słabym angielskim już było, z płaceniem kartą też jest różnie, a jak już spotkaliśmy kogoś z angielskim, to się zaraz okazało, że to właściwie Polak, no może pół, no ćwierć, ale po dziadku w XIX wieku wziętym do rosyjskiej armii. Był to typowo słowiański okaz. Brunet z kręconymi włosami na głowie i klacie, z wieńcem kwiatów na szyi podkreślających lekką śniadość cery (podobne wyobrażenia są na bodaj ottońskich freskach, sprzed 1000 lat). Właśnie ta klasyczność cery i nieklasyczność stroju zaowocowała naszym kontaktem. Okoliczności były jak z tej powieści, Dzieci z Bule...coś tam (lektura szkolna). Za którymś tam pagórkiem i za którymś cherlawym laskiem ledwo-ledwo trzymającym się granitowej opoki kwitnie życie osady. Całość ma dwie ulice i szesnaście domów. Raz do roku grają w baseball. Ci z północy są drużyną Wikingów, ci z południa - Hawajczyków. Polacy są z południa. Pogody nie widać zza puszek z piwem, dzieci też się świetnie bawią. Byłem raczej zaskoczony tą spontanicznością. Później z innymi tubylcami piekliśmy kiełbaski. Spędziliśmy urocze cztery godziny nie odzywając się ani słowem, nie rozumiejąc, czemu pieką te swoje frykasy z dala od ogniska. Wreszcie, zdrowo po północy, poszliśmy spać. Wtedy Finowie rozgarnęli polana. Ich kiełbaski piecze się na żarze. No cóż, może nie chcieli się narzucać. To była esencja tego narodu. W Polsce każdy bunkier to dzieło sztuki. Projektowane indywidualnie, z finezją i artyzmem. Na pierwszy rzut oka można rozróżnić rocznik, czasem ręką projektanta. A tam? Najpierw zbudowali jeden. Poprawili. Sprawdził się. Zbudowali 350. Identycznych. Zawsze tak samo. Z uporem. I bez rozgłosu. Podobno młodzież jest inna. Na plaży obok Muminków czytamy opis: Z jeziorami jest ten problem, że jedni cenią ciszę, a inni wolą bardziej aktywne zajęcia... I rzeczywiście, na uboczu, za cyplem, widzieliśmy kogoś na nartach wodnych, tubylcy kąpali się bez pianek (pani w informacji turystycznej zapytana o pogodę jakby nie rozumiała pytania - co to ma za znaczenie? - wreszcie sprawdza w internecie. Ma nie padać. Do wieczora.). Nawet grała tam niezła muzyka. Nie za głośno. Jak to w Finlandii.
O ile w Finlandii bardzo przyjemnie spędza się czas, to Estonia jest krajem, który wywarł na mnie największe wrażanie. Mniejsza o cudny Tallin i najdroższy parking świata (godzina na starówce to 50 ichnich koron, będzie z 55 PLN). Gospodarka, durniu! Ten kraj jest naprawdę prowadzony z głową. Podobnie jak Łotysze, twardo stwierdzili, że naród to naród, a kulturę i cywilizację to im ogniem i mieczem zaprowadzili Kawalerowie Mieczowi, Szwedzi i Niemcy. A zaraz potem, że są za mali, by iść na jakieś kompromisy. Efekty naprawdę widać. Boczne drogi są mniej szutrowe niż na Łotwie, i naród żyje dostatnio. Karty bankowe są powszechniejsze niż po drugiej stronie zatoki, a anglojęzyczne wydawnictwa dużo tańsze, niż to by wynikało z cen rekomendowanych na okładkach, nie mówiąc o porównaniach z bandyckimi przelicznikami w polskich księgarniach. W dodatku te książki to nie jakieś romansidła, tylko pozycje co się zowie. Zdumiewająca jest ogólna dostępność wszelkich zabytków. Poza jednym wyjątkiem (latarnia morska na Hiumie) nigdzie nie płaciliśmy za wstęp. Oczywiście naród to Estończycy + potomkowie baronów importowanych z Niemiec, ale nie Rosjanie. Ci mają nieco gorzej. Wbrew temu, co czytamy w naszej prasie, niektórzy Rosjanie zdają nawet i dwa testy językowe (co na pewno nie jest łatwe), ale nic im to nie daje. Fabryki, w których pracują, są zamykane czasem wbrew logice (np. elektrownie pracujące na łupku bitumicznym), podatki ich gnębią i urzędnicy doskwierają. Patrząc na Iwanogród postawiony przez cara o rzut kamieniem od Szwedzkiej Narwy, trudno się dziwić. To po prostu popis prostactwa i ordynarnej polityki etnicznej w najgorszym wydaniu. Ale fakty są nieubłagane: przed wojną Rosjanie stanowili 4% mieszkańców (a była to carska Rosja!), za Breżniewa już przeszło 30%, głównie oczywiście w miastach, fabrykach, urzędach itp. Skur...stwo. Ale to już chyba tak zostanie. Z Polski w latach 20-tych też wyjechało kilkaset tysięcy Niemców (800 000?). Reszta została, a niedogodności tylko ich zahartowały. Rosjanie, jak to Rosjanie. Pani salowa w restauracji, na oko młoda, krasiwa i w ogóle, jak się na nas wydarła za nie odnoszenie talerzy, to od razu zapomniałem, że to najdroższy obiad w tym roku. Mechanik od ręki naprawił nasze migacze (francuska maszyna, wytrzymała przejazd przez kałużę wielkości jeziora), i pogadał zostawiając innych klientów z ich Audi i Oplami. Nie ma gdzie się wynieść. Urodził się tutaj, na wakacje jeździ do Rosji. Rosja to piękny, dobry kraj. Taki Krym, na przykład, koniecznie musicie pojechać. Estonia - zła... No i co tu robić? Piłsudski dał Litwakom polskie obywatelstwo. Do 39-go polskiego się nie nauczyli. Bo po co? Co gorsza, ci ludzie, co to nawet za oglądanie rosyjskiej kablówki muszą płacić, jak tylko Putin czy inny cynik paluszkiem skinie, natychmiast odpowiedzą na wezwanie. Ten miły starszy pan, co przy dźwiękach rosyjskich ballad lepi w Narewskim ratuszu stare miasto ze styropianu, też.
Patrząc na mapę zastanawiam się, jak to jest. Dęblin też był Iwanogrodem, Primorsk mamy nad samą granicą. Czyż to nie piękny symbol aspiracji Wielkiego Słowiańskiego Brata? I czy w Rosji w ogóle jest miejsce na przypadki?
Co więcej? No tak, przyroda, im dalej na północ, tym drzewa mniejsze a wiatry silniejsze. Pejpus jest jak morze, a te wyspy, jak im tam, Hiuma i Saarema - no, można zobaczyć. Tzn. Niemcy, Francuzi, Holendrzy i inni Słowacy głównie te wyspy oglądają. Ale głównie chyba nie tam, gdzie Jarema. Byliśmy kolejnymi z ferajny, którzy trafili do licznych poradzieckich baz, jeden klif przechrzciliśmy na "Klif zagubionej Sylwii" (głupia poszła zobaczyć co dalej w krzakach, jakbym nie wył i trąbił, to rano trzeba by wezwać NATO, albo państwa Flaczyńskich, bo zdaje się, znają teren), a jeden nazwaliśmy "Złotym Klifem". Dłubiąc w tym ostatnim spędziliśmy całe popołudnie, i był to najmocniejszy punkt naszej obecności na wyspach. Liczę na zwrot kosztów wyprawy, tylko muszę się dowiedzieć, czy złoto rośnie w kryształach i przebarwia się na srebrno?
Acha, mają tam też na Hiumie UngruKIWI, tj. KIWI przodka tego barona, co to go znał Ossendowski (ten o którym piszą w Koziołku Matołku). No i najwyższą górę, na którą wjeżdża się samochodem, no i ten dworzec od Anny Kareniny, pięknie odmalowany, i jak się naciśnie guzik, to słychać parowóz przetaczający się przez tory, obok pordzewiałych porosyjskich dziwactw ze świetlikami do obserwowania nieba (ów guzik, jak jest czterech dorosłych, jest naciśnięty z tuzin razy, my byliśmy z dwójką dzieci). W ogóle ten kawałek wybrzeża nad Zatoką Fińską to ładna okolica. No i polecamy Tartu, czyli taką jakby Upsalę czy mniejszy Graz, akademickie miasto z tradycją znaczy się, i to od Piotra Skargi, i mocnym rysem współczesności w dobrym stylu, a ponadto świetną pocztą, z kapitalnymi znaczkami dla tych, co lubią (nasi synowie bardzo drogo lubią).
I jeszcze o tej gospodarce. Drogi robią, ale transformatory stoją ciągle cieknące, olejowe. Myśmy od tego już w latach 80-ch uciekali. Ale my byliśmy na swoim (prawie).
Na Łotwie KIWI są mniejsze i chronione, co rozbawiło nas do łez. Ale ludzie radośniejsi i miasta ładniej położone. Taka Rzeczyca ma potencjał, Dyneburg zaśmiecony elektrociepłownią, ale widać, że był pięknym miastem. Jest tam polska szkoła i kościoły, na ulicy od razu wiedzą, że Polacy i można nawet pogadać. Słusznie, gdyby nie polska armia, Łotysze raczej nie wybiliby się na niepodległość, szczególnie w Dyneburgu. Poczty w mieście są nieźle zamaskowane w ohydnych budynkach w środku podwórek, ale panie bardzo się przejmują, dla nas pani naczelnik zdemontowała pół wystawy, mimo że Rosjanka.
Na Wniebowzięcie byliśmy w Aglonie, największym sanktuarium maryjnym w tamtych stronach. Przyznam, że rzecz robi wrażenie. Sama świątynia jak z Sejn czy innego Puńska wycięta, od razu znać proweniencję, i co za okolica! Wśród gór, nad jeziorem, w aurze świętych ogni i zewsząd ciągnących pielgrzymek. Nie ma tej nerwowości i zadeptywania się tłumów, jedzenie pierwsza klasa.
Na Litwie poza przelotem przez Wilno byliśmy w Piwoszunach, gdzie trwała maryjna oktawa. Przepiękna klasycystyczna świątynia na wzgórzu, polskie nazwiska na cmentarzach, polski napis na kamieniu węgielnym, ksiądz biskup tańczy w kółeczku ze starszymi paniami, które sikają w pokrzywach za stodołą, harmoszka i pieśni jakby Piegat był, ale nie, nie był, miał urlop od śpiewania, młodzież, taka oazowa, trzyma się od tego na dystans, w sumie miło, ale Litwa po raz kolejny wypadła na tle sąsiadów najgorzej.
Bezsprzecznie w książkach piszą prawdę. Już Sienkiewicz zauważał "milczących Litwinów", "ponurych Litwinów", "obrażalskich Litwinów" i pewnie wielu innych, ale roześmianych to raczej nie. Do tego ten kretyński kompleks, by nie powiedzieć nacjonalizm. Jeśli mówisz po litewsku, udają że nie słyszą, albo nie rozumieją. Jak po niemiecku, no bo jest w karcie, to zerkają ci przez ramie, jak po angielsku, to kaleczą język, albo uciekają. Po rosyjsku nie wypada, ale w Wilnie jeszcze gorzej, jak Polak, w każdym języku, po rosyjsku nawet mówią, byle nie po polsku.
Na kempingu w Trokach obsługa udaje światową: 95% gości to Polacy, ale w toalecie instrukcje są po włosku i francusku nawet, ale nie po polsku czy nawet rosyjsku. Na recepcji tłum rodaków tłumaczy, że chce "tent, pałatku znaczyt'sja", no bo "namiot" to słowo niezrozumiałe. I co z tego, że Troki (miasteczko) ładne, a ta atrapa (zamek, co to niby wiadomo jaki był, bo jedna rycina się zachowała) wygląda przyzwoicie, chociaż betonowy? Właśnie w Wilnie komizm tej sytuacji jest widoczny w całej jaskrawości. Oto naród żyje dumny ze swej stolicy, którą w ich kategoriach zbudowali sprzedawczykowie, zaprzańcy i zdrajcy, względnie ci podstępni wrodzy, Polacy. Oto jest naród europejski, a jakże, ale prawdziwy Litwin, to ten ich Witold, chrzczony 2 czy 22 razy, ten ich Kiejstut, co Litwę widział wielką i pogańską. Pisałem już lata temu: budowanie kultury wysokiej na ludzie i ludowości to ułuda. Dziś drewniane rzeźby "świetnych litewskich artystów" butwieją przy drogach. Zamiast wziąć głęboki oddech i krzyknąć jak Łotysze: przetrwaliśmy! - Litwa butwieje jak te drewna, bo najwyraźniej, Litwin ma zawsze rację i musi wyjść na jego, choćby każdy kamień co innego mówił. To piszę jako architekt, a teraz obiektywnie:
Kemping w Finlandii 12, 16 lub 28 euro, standard:
-ciepła woda
-sauna
-kuchnia ze zmywalnią
-wc z umywalkami
-pralnia płatna
Estonia 120 koron standard:
-ciepła woda
-sauna
-kuchnia ze zmywalnią
-wc z umywalkami
-pralnia płatna
Kemping na Łotwie 2 łaty lub nic, standard:
-morze i kran z zimną wodą, WC lub
-jezioro i TOI TOI (darmocha, śmieci sprzątają, miało być 1,5 łata)
Litwa, Troki, 21 euro, standard:
-kuchnia ze zmywalnią
-wc z umywalkami
-woda pod prysznicami z jednej rury, raz parzy, raz chłodzi na mróz, w odstępach dowolnych.
W powyższym zestawieniu czyste zdzierstwo no, ale widok ładny.
No i jeszcze o poczcie. Główna poczta w kraju, w Wilnie, to ładny, nowoczesny budynek. W środku muchy się nie gonią, tylko śpią bezdomni i Polacy kupują dzieciom znaczki do kolekcji.
Jak tylko wjechaliśmy do Polski, świat wydał nam się piękniejszy. Wszyscy tu mówią "dzień dobry", i aluzje pojmują, i tylko ledwie położyliśmy się spać, sąsiedzi klnąc zwinęli namioty i po 555 piwach ewakuowali się do domu, bo w telewizji coś tam powiedzieli. Nie ma to jak w domu.
Tyle nieobiektywnej pisaniny o obiektywnie ciekawym zagadnieniu.
To byłem ja, Papa Saturator
Sylwia, Marek, Staś i Wojtek, Finlandia i okolice, sierpień 2008 (i okolice).
*Kiwi . rodzina (Apterygidae G. R. Gray, 1840) oraz rząd (Apterygiformes) ptaków z podgromady ptaków nowoczesnych(sic!) Neornithes. Ptaki te posiadają następujące cechy:
Żywią się zarówno bezkręgowcami jak i pokarmem roślinnym. Prowadzą nocny tryb życia. Składają jedno do dwóch jaj, które przez 75 do 80 dni wysiaduje samiec, który również opiekuje się młodymi (zachowuje się podobnie jak kura domowa, czyli wskazuje miejsca do żerowania, rozgrzebuje ściółkę itp.). Dojrzewają długo, co najmniej dwa lata.
(za Wikipedia, bo tak się trafiło)
Jako wierna fanka nieobiektywnej pisaniny mego męża potwierdzam wszystko, z dwoma wszelako wyjątkami:
Na Saaremie i Hiumie widzieliśmy mnóstwo żurawi oraz jenota (żywego, bo rozjechanych przy głównych drogach leży w bród), za to nie udało nam się wyhaczyć ani jednego łosia.
A z Mazur odleciały już bociany, za to rydze w ofensywie.
No i w ogóle - jesień idzie, nie ma na to rady...
S.