Białoruś Poldolotem (2003)

To niewiarygodne, ale wszystkie niezwykłości, które poniżej opisałem są w odległości ok. 200 km od Warszawy, czyli bliżej niż Częstochowa i Mazury. Zapraszam do lektury.
W piątek na odpowiednio przygotowanym na papierze firmowym podaniu, otrzymaliśmy pieczątki AB w urzędzie paszportowym na ul. Kruczej, uprawniające do służbowego wyjazdu na Białoruś.
Wyruszyliśmy z Warszawy do Grabowca pod Czeremchą w piątek wieczorem (1.08.2003), w silnej, trzyosobowej ekipie Iwonka, Piotr i Jurek, oraz niezastąpiony Poldolot. Poldolot został specjalnie wytypowany spośród wielu pojazdów, jako ten, który na Białoruś nie boi się jechać, gdyż nic mu się tam nie może stać, wtopi się w klimat pojazdów dzikiego wschodu, a ubezpieczenia autocasco i tak nie posiada, więc nie dotyczy go klauzula zawarta w tym ubezpieczeniu, wyłączająca najczęściej Białoruś.
Po noclegu w agroturystyce Pani Niny pojechaliśmy na stację benzynową, gdzie zatankowaliśmy dobre, polskie paliwo i dowiedzieliśmy się, że na Białoruś wjeżdża się łatwo, lecz trzeba dać 10 USD łapówki, by wrócić bez kolejki, a kolejka może być bardzo długa, oraz że na Białorusi sytuacja gospodarcza jest raczej nieciekawa.   
Ruszyliśmy na "Dziki Wschód", na kresy, a naszym celem było między innymi obalenie negatywnych stereotypów, że na Białoruś się nie jeździ, bo nie i już.
Podjechaliśmy do przejścia granicznego w Połowcach. Omijając kolumnę wywożonych na lawetach zachodnich samochodów, bez kolejki wjechaliśmy po chwili na przejście graniczne. Odprawa trwała kilka minut, było sympatycznie i bezproblemowo. Celnik białoruski pomógł nam wypełnić deklarację. Deklaracja jest po rosyjsku, lecz odpowiedzi można wpisywać po polsku. Celnicy białoruscy mają jeden komputer z drukarką, na którym sympatyczna pani wypisała nam 30 dniowe zezwolenie uprawniające do wjazdu samochodem na Białoruś. Pomyśleć, że z tymi papierami Poldolota puściliby aż po Władywostok! Białoruscy urzędnicy opowiadali nam z zaangażowaniem, którędy najlepiej dojechać do Puszczy Białowieskiej.
Po niespełna półgodzinie, bez wnoszenia jakichkolwiek opłat, śmigaliśmy już drogami Białorusi! Jakość asfaltu podobna jak w Polsce, dziury zdarzają się bardzo rzadko, na główniejszych drogach wymalowane pasy, ruch mały, oznaczenie dróg dobre, praktycznie na każdym skrzyżowaniu tablice z nazwami miejscowości i kierunkowskazami w kolorze niebieskim, o większych rozmiarach niż w Polsce, z napisem w cyrylicy.
Dwa kilometry za granicą mija się pierwsze popiersie Lenina w wiosce Pogranicznaja, dumnie stojące przed socjalistycznie wyglądającym betonowym domem w środku wsi. Po kolejnych 6 kilometrach dotarliśmy do wioski Obierowszczina. Zaszliśmy do sklepu spożywczego, by zaopatrzyć się w miejscowe piwo, cytronetę o pamiętnym smaku jak z czasów stanu wojennego, i sok z bieriozy. Sklep wystrojem przypominał nasze GS-y, ale wybór towaru był dość spory, niewiele ustępując temu co znajdziemy w Polsce w sklepie wiejskim, choć wszystkie towary wyglądały produkcji białoruskiej i miały egzotyczne opakowania. Sklepowa nie chciała przyjąć zapłaty w USD, ale zaraz znalazł się uczynny klient, który wymienił nam 5 USD na 10000 Rubli Białoruskich. Przed sklepem obserwowaliśmy, jak drogą jeżdżą ciekawe, wielkie ciężarówki, jakby żywcem przeniesione z ZSRR połowy XX wieku. Za to zupełnie nowocześnie wyglądał pociąg, który przyjechał na pobliską stację kolejową.
Dwa kilometry za Obierowszczyzną w wiosce Riasno (Raśna) znaleźliśmy dawny kościół katolicki z pięknym czterokolumnowym portykiem, zamieniony obecnie w magazyn, niszczejący, obudowany kurnikami z trzech stron i zamknięty na głucho. Wokoło powojenne, zbudowane z pustaków domki jednorodzinne. Z Raśnej pojechaliśmy kolejne 15 km na wschód lokalną asfaltową drogą wijącą się wśród pól do wioski Wojskaja. Pola należą do kołchozów, ale wszystkie są uprawiane, na początku sierpnia to już czas żniw i widzieliśmy sporo kombajnów. W przeciwieństwie do krajów nadbałtyckich, gdzie dawne kołchozy to ruiny, na Białorusi wszystkie kołchozy zdają się kwitnąć, zaś szare zabudowania kołchozowe są wykorzystywane gospodarczo. Czasami widać zbożowe silosy, na pastwiskach duże stada krów.
Wioska Wojskaja, to pierwsza stara wioska, których potem widzieliśmy jeszcze wiele. W Polsce starych przedwojennych chałup na Podlasiu trzeba szukać wśród wielu nowych domów. Białoruś jest zupełnie inna. Tutaj stare, przedwojenne drewniane domy to 90% zabudowy. Nowe budownictwo to kołchozy, bloczki przykołchozowe, zaś stare wioski pozostały dokładnie takie same, jak były w 1939 roku. Jest to żywy skansen. W Wojskiej znajdujemy też kolejne popiersie Lenina przed domem kultury i odnowioną, drewnianą, błękitną cerkiewkę z ciekawą dzwonnicą.
Skręciliśmy następnie z asfaltowej drogi do wioski Nikołajewo, blisko już miasta Kamieniec Litewski. Nikołajewo to według Iwonki najpiękniejsza odwiedzona wioska. Wszystkie domy przedwojenne, drewniane, pomalowane w ludowe wzory, ze zdobieniami, rzeźbieniami, przed domami płoty również zdobione. Piaszczysta droga przez wieś z kałużami, chyba nie remontowana od 1939 roku. Przed każdym gospodarstwem ławeczka i siedzący na niej mieszkańcy, którzy nas obserwują, uśmiechają się, kłaniają się nam. Na jednym domu czerwona, zakurzona tabliczka z orłem w koronie i napisem w języku polskim „Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych UBEZPIECZONO”. Na końcu wsi piękna drewniana cerkiew na wzgórzu.
Z Nikołajewa trafiliśmy do przepięknie położonej cerkwii w wiosce Muriny Małyje, na wzgórzu z widokiem na dolinę rzeczki Leśnej, tej samej, która bliżej swych źródeł przepływa przez polską część Puszczy Białowieskiej.
Następny punkt na trasie to miasto Kamieniec Litewski. Większość domów powojenna, niewysokie bloki mieszkalne, trochę domów jednorodzinnych. Centrum schludne, trochę zachowanych starych domów z odnowionymi fasadami. Na centralnej ulicy klockowaty gmach urzędu miasta czy gminy a przed nim pomnik Lenina. Obok można kupić na ulicy kwas chlebowy nalewany do szklaneczki z wielkiej beczki. Odwiedzamy sklepy. Wybór towarów nie zachwyca, ale trudno narzekać. Znajdujemy kilkanaście gatunków piwa, a każde produkcji białoruskiej w butelkach z napisami w cyrylicy. Udaje się kupić atlas drogowy Białorusi. W pobliżu rynku stoi wielka ceglana baszta otoczona fosą, jakby fragment zamku obronnego z widokiem na rozległą dolinę rzeki. To słynna Biała Wieża, od której swą nazwę wzięła Puszcza Białowieska.
Z Kamieńca przez kilka mniej ciekawych wiosek dotarliśmy do Kamieniuków, czyli białoruskiego odpowiednika naszej Białowieży. Droga wjeżdżająca w puszczę prowadzi szeroką przecinką, po bokach ustawiono białe rzeźby jeleni, a Kamieniuki wyglądają tak samo jak Białowieża, gdyby zlikwidować większość murowanych powojennych domów. W Kamieniukach znajdujemy karczmę, gdzie pachnie rybą, a pani zachęcająco pyta "Budziecie kuszać?" Rezygnujemy.
Parkujemy Poldolota i idziemy na ponad godzinny spacer po rezerwacie zwierząt, gdzie w rozległych zagrodach można obejrzeć żubry, łosie, dziki, jelenie, zaś w mniejszych klatkach dwa niedźwiedzie, wilki, i rysie. Kasjerka wpuszcza nas do rezerwatu za darmo, bo chcemy płacić w dolarach, a ona akceptuje tylko ruble. Kompleks zagród tym się wyraźnie różni od rezerwatu pokazowego żubrów pod Białowieżą, że prawie nie ma tu w ogóle żadnych zwiedzających. Obok rezerwatu jest kompleks hotelu i restauracji, a także są dwa bary, gdzie można kupić słodycze, napoje i piwo oraz zjeść drobną przekąskę.
Z Kamieniuków decydujemy się na powrót w kierunku przejścia granicznego lokalnymi drogami przez wioski w pobliżu polskiej granicy. Jedziemy żwirową drogą przez Dmitrowiczi, Chwojanowkę, Rożkowkę. Decydujemy się na pojechanie boczną drogą do wioski Czwirki zaledwie 4 km od granicy, i to moim zdaniem najwspanialsza wioska tego wyjazdu. Wszystkie chałupy drewniane, przedwojenne, malowane, zdobione. Droga gruntowa przez wieś, wąska, wije się między płotami. Ławeczki z siedzącymi mieszkańcami. Wiele starych pomnikowych przydrożnych drzew. Żywy skansen. Tak piękne, a jednocześnie żywe wioski już w Polsce nie istnieją. Można powiedzieć, że to wspaniałe, że przemieszczając się tak niedaleko w przestrzeni, bo tylko ok. 200 km od Warszawy można się poczuć jak w II Rzeczpospolitej, i nie jest to uczucie naciągane, tu naprawdę tak jest! Nikt tu być może nie ma samochodu, za to wszyscy mają konne wozy. To niesamowite! I to nie Azja ani Afryka, to 200 km od Warszawy!
Jeszcze jedno piękne miejsce to wioska Omieleniec. Przepiękna cerkiew. Fotografuję jedną cudną chałupkę, a tu wybiega starsza pani krzycząc po polsku TO MOJA CHAŁUPA! Okazuje się, że jest Polką, rodzice mieszkają w Hajnówce, a ona została na Białorusi i tu ma swój dom. Dużo opowiada nam ciekawych historii, zaciągając wschodnim akcentem i wplatając staropolskie słowa.
Zbliża się już zmrok, więc szybko odwiedzamy opisane w przewodniku zabudowania starego folwarku w Kopyłach z dawnym parkiem krajobrazowym. Bardzo niewiele się ostało, zdewastowany dwór zamieniony na mieszkania, podupadające budynki gospodarcze, zniszczone założenie parkowe, właściwie niewiele tu do zobaczenia.
Już o zmroku zajeżdżamy do drugiego miasta na trasie, do Wysokiego Litewskiego. Wysokie Litewskie to stare miasteczko na wzgórzu, otoczone z trzech stron rzeką Pulwą. Rynek, wokół rynku niskie domy, kilka uliczek na skraju doliny rzeczki. Rzuca się w oczy, że nie ma tu w centrum miasteczka asfaltu, prócz głównej przelotowej ulicy. Po drugiej stronie rzeki pałac Sapiehów, obecnie nieużytkowany, ale pokryty nową blachą. Teren wokoło pałacu należy do szkoły i jest ładnie uporządkowany, zadbany park, przycięta trawka, odmalowane na biało krawężniki. Pałac ma zabite deskami okna, a na jednej z desek czerwony napis LENIN 1924r.
Przed 21.00, po prawie 8 godzinach zwiedzania i pokonaniu ponad 100 km po Białorusi docieramy na granicę. Tu zaczyna się druga część przygody.
Stawiamy samochód na końcu kolejki kilkudziesięciu białoruskich samochodów i idziemy na zwiady, by przekupić szlabanowego. Szlabanowy zgadza się i każe nam wjechać przed fioletowego busika, który jest już blisko szlabanu. Robimy to bardzo nieudolnie, objeżdżając kolejkę z niewłaściwej strony, i wszyscy się nam z uwagą przyglądają. Szlabanowy stwierdza na to, że zmienił zdanie i mamy stanąć na końcu kolejki. Żadne argumenty do niego nie przemawiają. Stoimy przez godzinę zastanawiając się co zrobić, aż przychodzi do nas Polak i pyta, czy może wstawić w kolejkę swego mercedesa przed naszego Poldolota. Zgadzamy się, cieszymy że wreszcie jest jakiś Polak z którym można nawiązać sensowną rozmowę, wśród kilkudziesięciu Białorusinów przemytników. Pan z mercedesem na białostockiej rejestracji mieszka w jednej z przygranicznych wiosek i żyje z kursowania przez granicę. Dzisiaj to już jego drugi kurs. Mówi, że za 4-5 godzin będziemy w Polsce. Przepustowość granicy to przeciętnie 10 samochodów na godzinę, a jesteśmy numer 28 i 29. Jeszcze kilku lub kilkunastu się przed nas wepchnie. Na pas graniczny wpuszczają na raz ok. 20 samochodów i potem się 2 godziny stoi i czeka.
Nie dajemy za wygraną. Pytamy, czy da się przekupić szlaban. Białostoczanin idzie do szlabanu i umawia cenę 20 USD za obydwa samochody. Mamy podjechać bez włączania świateł pod szlaban za pięć jedenasta (czyli za 5 minut) od lewej strony i nic nie mówić. On wszelkie sprawy załatwi. Tak też robimy, szlaban się unosi i nagle jesteśmy w strefie drogi granicznej. W ten sposób uniknęliśmy też wnoszenia wyjazdowej opłaty ekologicznej 3 USD od osoby, jedynej opłaty jaka oficjalnie obowiązuje przy samochodowej eskapadzie na Białoruś. Sklep wolnocłowy, kupujemy sobie flaszkę Malibu, Białostoczanin daje nam 39 USD i prosi byśmy kupili mu w sklepie wolnocłowym i przewieźli po kartonie papierosów. Tak też czynimy, co jest zgodne z przepisami celnymi. O 24.00 już byśmy byli w Polsce, mamy stemple paszportowe,  ale...
Białoruski celnik, wyraźnie najgłupszy ze wszystkich, zagląda nam do bagażnika, stuka w butlę z autogazem i mówi:
- O, niet, eto nie gaz, tu macie ukryte cigarety, albo samogon, albo dulary, albo antyki, a może narkotyki? Służbowo? Puszcza Białowieska? Niet! Nie ma takich ludzi. Wy wieziecie przemyt! Ja to dobrze wiem! Tym samochodem nigdzie nie pojedziecie. Ja znajdę. Albo od razu powiedzcie gdzie i co ukrywacie. Ten zbiornik z autogazem był odkręcany! A bak z paliwem też nie oryginalny? A tu śrubka od dywanika widać, że była kręcona. No to gdzie ten przemyt, dlaczego nie chcecie pomóc? Przecież ja i tak znajdę. Jeżeli znajdziemy przemyt, to konfiskujemy wam samochód!
Wąchanie gazu, eto nie gaz, oszukujecie. Wąchanie oparów benzyny. Eto nie benzin. Tam przemyt.
Zabrano mnie na przesłuchanie do małej służbówki, gdzie trzech celników równocześnie próbowało mi wmówić, że oni dobrze wiedzą, że coś przemycamy, i że muszę się przyznać, bo jak nie, to Poldolota skonfiskują, a nas zamkną. To było jak na filmie, jak w prawdziwym ZSRR. W krzyżowym ogniu pytań prawie uwierzyłem, że jednak coś muszę przemycać. Gdybyśmy naprawdę coś mieli, to w tamtym momencie chyba bym spękał ze strachu. 
Następne 4 godziny to demontaż i ponowny montaż Poldolota. A w tym kole to nie powietrze, o nie, tam ukryte cigarety! Wącha, wącha, szto eto? Powietrze z Polszy? Niet, eto przemyt.
Spuszczanie powietrza, pompowanie kompresorem polskich celników, bo celnicy białoruscy nie mają żadnych narzędzi.
A paszport Piotra był nowy, bez żadnych stempelków. Paczemu nowyj? Da, wsio jasno! Stary przemytnik. A na katorym przejściu poprzednio na Białoruś jeździli? Jak to pierwyj raz? Nieprawda, ja dobrze wiem! Wy na Białoruś już jeżdzili! No to co wieziecie? Dlaczego nie chcecie nam pomóc? Eta maszyna już nie raz była rozbierana przez celników! Wystarczy się przyjrzeć.
Następnie demontaż butli autogazu. Potem celnik ją popodrzucał i wydał wyrok: Eto normalnyj bałon. Przemyt nie tu. Demontujemy bak paliwa. Po demontażu baku paliwa popodrzucał z kolegą (bo było ze 30 litrów benzyny więc ciężkie)

- Eto normalnyj benzin. Przemyt nie tu. A szto eto? Paczemu pomalowane? Tu była rdza? Szto? Niet! Tu ukryty pod blachą przemyt i zamalowany farbą. Pewnie dulary. Dawaj skrobać!
Iwonę i Piotra wysłał do budynku granicznego i zakazał im przychodzić, aby nie przeszkadzali w demontażu, gdyż szczególnie Iwonka ciągle dyskutowała z celnikiem, próbując zapobiec nieodwracalnemu rozebraniu Poldolota. Kierownik zmiany celników białoruskich zaczepiany oficjalnym tonem przez Piotra mówił: On rozbierze samochód, jak nic nie znajdzie to z powrotem złoży i pojedziecie. Nie ma co się denerwować. A jak on coś podejrzewa, to ma prawo demontować Nic nie możecie zrobić.
Ja prawie cały czas biegałem wszędzie za celnikiem patrząc, by nam nic nie podłożył. On co prawda mówił, abym za nim tak nie ganiał, lecz ja byłem konsekwentny! Nie pozwoliłem mu iść na kawę przez całe 4 godziny. 
Co tu dużo pisać. To była nieziemska przygoda. Myśleliśmy, że już zgnijemy w białoruskim więzieniu za to, że jako pierwsi w historii przejścia w Połowcach nie mieliśmy przemytu! Polscy celnicy pocieszali nas, ale nic zrobić nie mogli, bo prawnie wciąż byliśmy na Białorusi. Inni białoruscy celnicy też przyglądali się, czemu ten facet tak się na nas uparł? Wszyscy nam mówili, że to wyjątkowo dokładna kontrola, jak na przejście w Połowcach. Może? Propozycje łapówki, które dla ratowania Poldolota zaczęliśmy po pewnym czasie przedstawiać też spotkały się z odmową.

- Paczemu chcecie płacić, jak mówicie, że nic nie macie? Jak nic nie macie, to wszystko złożę i pojedziecie. A czy ja się na tym znam? Niejedną maszinę już rozebrałem i złożyłem. To mój zawód!
Po 4 godzinach celnik poddał się i wstemplował nam białoruską odprawę celną. Wtedy my zaatakowaliśmy: Poprosimy numer służbowy i nazwisko!

- A paczemu? Co ja mam każdemu dawać swój numer? Proszę mi nie przeszkadzać w służbie!
O 4 rano byliśmy w Polsce. W mercedesie na poboczu spał Białostoczanin czekając na swe 3 kartony papierosów. Dziwił się, jak mogli nas kontrolować 4 godziny. Na kwaterze u Babci Niny w Grabowcu czekał na nas Zbyszek. Mieliśmy zrobić ognisko i pośpiewać po udanym dniu zwiedzania Białorusi. Ale nie mieliśmy już sił. Dopiero w niedzielne popołudnie pojechaliśmy do Czeremchy na folkowe koncerty. A babcia Nina powiedziała nam, że nigdy wcześniej nie słyszała, by ktoś pojechał turystycznie na Białoruś.
Reasumując, Białoruś to piękny kraj! Prawdziwy skansen II Rzeczpospolitej! Ostatnia ostoja komunizmu tak powszechnego przed 1989 rokiem. Trzeba tam jeździć póki nie nadciągnęła jeszcze globalizacja! A czas już pewnie niedługi.
Pozdrawiam,
Jurek