W dniach 31.01 - 4.02 miałem wyjątkową okazję wizytować stolicę Albionu - Londyn. A to za sprawą kolejnego projektu niezmordowanego Pawła Althamera, który tym razem wysłał załogę Zachęty właśnie do Londynu. Był to wyjazd służbowy, więc najwięcej czasu spędzałem w Barbican Centre, ale i kilka innych rzeczy zdołaliśmy zobaczyć. Zatem po kolei...

We wtorek 31.01 raniutko wylecieliśmy z Okęcia Central Wingsem (lekko zużytym Boeingiem 737 SP-LLF - ale słowiańska uroda stewardess łagodziła stress związany z lotem) i był to mój pierwszy lot samolotem, mimo tego, że lotnictwem interesuję się od dawien dawna. Zrozumiałem też wreszcie, co to znaczy "złapać bakcyla latania" ;-)
Dwie godziny później byliśmy już na lotnisku Gatwick oddalonym około 75 km od właściwego centrum Londynu, choć to wciąż Londyn (w sumie lot trwa krócej niż odprawy i czekania na lotnisku). Już przy taksówce nastąpiło zderzenie kultur - kierowca zapytał, kto chce jechać z przodu, ja się zgłosiłem, wsiadam i nagle widzę kierownicę przed nosem ;-). Kierowca okazał się bardzo miły i tzw. "kuknej" czyli rodzimy Londyńczyk, więc jako rodzimy Warszawiak złapałem z gościem wspólny język. Jechaliśmy do hotelu około dwóch godzin i dzięki temu zobaczyliśmy Londyn w przekroju - od pasących się na wzgórzach owiec, przez dzielnice "etniczne", angielskie "bliźniaki", aż po wieżowce. I to była pierwsza sprawa różniąca Londyn od innych miast - stosunkowo mało blokowisk.

Po zalogowaniu się w hotelu nieopodal Barbican Centre ruszyliśmy wiedzeni ciekawością tamże - centrum okazało się wielkie, wielopoziomowe z punku widzenia budowlanego i wielopłaszczyznowe pod względem działań - od wystaw po teatr i sale koncertowe. Coś na wzór PKiNu, ale w przestrzenniejszym wydaniu.
Wieczorem ruszliśmy na spacer wzdłuż Tamizy - rzucić okiem m.in. na Tower Bridge i jego najbliższe okolice. Moją uwagę zwrócił przede wszystkim wielki okręt wojenny HMS Belfast z czasów II Wojny światowej, obecnie będący ciekawą atrakcją turystyczną. Wzdłuż Tamizy rozlokowanych jest też mnóstwo barków wodnych na przeróżnych stateczkach (od promów po parowce z początku XX wieku). Ciekawą okazała się też kolumna Kleopatry zwędzona swego czasu przez Anglików z Aleksandrii ;-) Wzdłuż nurtu Tamizy spotykaliśmy raz po raz ludzi uprawiających jogging - nad Tamizą jest sporo policyjnych kamer, prawie co 50 metrów - w ogóle w Londynie miejski monitoring jest rozbudowany do monstrualnych rozmiarów - ale daje to pewne poczucie bezpieczeństwa. Idąc głębiej "w miasto" (via Trafalgar Square) trafiliśmy w samo oko cyklonu - granicę Soho i China Town, gdzie mieści się klub Astoria - a tam za dwa dni miał odbyć się metalowy koncert, którym byłem zainteresowany, ale okazało się, że biletów już dawno nie ma (a z czasem - że i czasu i tak nie było niestety...). Swoją drogą moja kurtka i spodnie (kamuflaż miejski) wzbudziły pewną sensację wśród bywalców tych okolic ;-) Wąskimi i gęstymi uliczkami wróciliśmy do hotelu późnym wieczorem. Jedna uwaga nam się nasunęła - fatalne oznakowanie nazw ulic w Londynie. Wiedeń pod tym względem był znacznie lepszy - natomiast ludzie są raczej mili (z wyjątkami, samotne dziewczyny późniejszym wieczorem mogą być zaczepiane przez młodych facetów pochodzenia "etnicznego" - stwierdzam tylko zaobserwowany fakt beż żadnych podtekstów!).

Nazajutrz oprócz dokładnego zapoznania się z Barbican wybraliśmy się do Madame Tussauds - czyli sławnego gabinetu figur woskowych, linią 205 obsługiwaną przez autobusy piętrowe (co prawda nie te słynne stare, tylko nowe, ale też jazda nimi to niesamowity klimacik!). Mi się to podobało średnio (poza nieźle zrobioną salą horrorów i planetarium), ale wycieczka chciała iść, to poszliśmy. Fakt, że niektóre figury zrobione były świetnie (np. łysego ze Startreka, Churchilla, Putina, czy niektórych sportowców), a niektóre tak sobie. Sala z Horrorem była zrobiona w klimatach filmowych z żywymi aktorami i faktycznie robiła wrażenie (obsługa lojalnie uprzedzała, w co się pakujemy ;-) ), a planetarium było niezłe wizualnie - choć kudy mu do toruńskiego. Wieczorem Barbican Centre zaprosiło nas na występ OPT Gardzienice - ale na występ Gardzienic w Londynie spuszczę zasłonę milczenia... Strasznie szkoda, że nie dało rady zobaczyć żadnego z koncertów z cyklu "Folk Britannia" odbywającego się także w Barbican Centre na innym poziomie (co by to nie znaczyło ;-) ).

2-go lutego głównym programem dnia była wizyta w położonej tuż nad Tamizą Tate Gallery oraz wernisaż w Barbikanie. Tate Gallery z zewnątrz nie robi zbyt miłego wrażenia - wygląda jak skrzyżowanie krematorium z elektrownią atomową typu czernobylskiego. Dobrze też, że mieliśmy przewodniczkę mówiącą po polsku - zdecydowanie ułatwiła nam orientację w zawiłym londyńskim metrze, tym bardziej, że tego dnia pod jeden z pociągów dostał się samobójca i trzeba było jechać obiazdem. Londyńskie metro jest nieco traumatyczne - mniej w nim miejsca niż u nas, ale działa bezbłędnie i, co ciekawe, za wszelakie opóźnienia czy sytuacje nietypowe obsługa solennie przeprasza przez megafony (do tematu jeszcze powrócę). Sytuację Tate Gallery z zewnątrz trochę ratują młode brzózki obficie posadzone przed wejściem. Wewnątrz - to już inny świat, wielka, wspaniała, wielopoziomowa galeria. Załapaliśmy się na wystawę Henri Rousseau - pierwszą od kilkudziesięciu lat! Była naprawdę świetna - malarz naiwista w galerii sztuki współczesnej, żeby tak i u nas... Piękna, 12 salowa wystawa - toteż nie żałowaliśmy funtów na katalog. Warto było. Szkoda, że mieliśmy mało czasu i nie zobaczyliśmy innych wystaw, ale Rousseau nas oczarował. Potem pojechaliśmy szukać muzeum haftu - i na małej, wąskiej uliczce nieopodal jednego z ponad 150 parków Londynu okazało się, że muzeum nie ma tu już od 10 lat ;-) Na pewno byliśmy jednymi z mniej typowych klientów biura firmy sprowadzającej szampany, która obecnie się tam mieści. Potem trzeba było wrócić do Barbican na zbliżający się wernisaż wystawy Tadeusza Kantora (tej, która wcześniej była w Warszawie, Pradze i Wiedniu). Ciekawe było, w jak kompletnie różny sposób ta wystawa była i jest prezentowana, a i w Londynie zrobiła większą furorę niż w Wiedniu. Strasznie miłe były reakcje ludzi - tak na nas, jak na performance Katarzyny Kozyry, który był jednym z głównych punktów wernisażu. I był znacznie lepszy i konkretniejszy w przekazie niż "popisy" Gardzienic... Potem jeszcze znaleźliśmy się w greckiej restauracji na obiedzie i nocną taksówką wróciliśmy do hotelu poznając styl jazdy tutejszych kierowców - szybki, ale kulturalny - to typowe dla Londynu, choć do jazdy po drugiej stronie ulicy nie przyzwyczaiłem się podczas całego pobytu. Ciekawe, że londyńskie metro też jeździ "odwrotnie".

3-go lutego byliśmy w British Museum. To wielkie, ale przyjazne miejsce, na zwiedzenie którego trzeba by mieć dobry miesiąc. Wybraliśmy zatem tylko kilka sal, które w dostępnym czasie mogliśmy i chcieliśmy zobaczyć - ja przede wszystkim te poświęcone starożytnym kulturom europejskim. I tu zaskoczyłem się dwukrotnie - pozytywnie i negatywnie. Na plus były wspaniałe zbiory biżuterii i wszelakiego dobra kultur gockich, celtyckiej, germańskiej (w tym niesamowite szklane rogi), ogólnobrytyjskiej, skandynawskiej i bizantyjskiej. Na minus - szczątkowe info o Słowianach z dość niedokładnie zaznaczonymi mapkami, a zbiory z terenów słowiańskich miały rodowód raczej celtycki lub scytyjski. Co prawda były niezłe (zwłaszcza te znalezione na terenie Rosji i Ukrainy - i można było zdjęcia robić do woli) ale w księgarni jak spytałem o książkę o Słowianach, to wprowadziłem panią sprzedającą w pewne zakłopotanie - nabyłem natomiast świetną książkę o Celtach. Coś Anglicy marną wiedzę o Słowianach mają... Poza tym widzieliśmy też świetną kolekcję zegarów i klimatów egipskich.

Po British Museum czekała nas dłuższa przejażdźka do Colindale w którego okolicach położone jest słynne Royal Air Force Museum. Było ono dla mnie absolutnym priorytetem wyjazdu do Londynu, toteż jechałem tam mocno podekscytowany. Metrem z centrum jedzie się dość długo - ale warto. Najpierw w tunelu, potem wyjeżdża na powierzchnię i widzi się kompletnie inny świat - mimo, że to wciąż Londyn. I pani zapowiadająca gorąco przepraszała, że metro nie dojedzie do stacji końcowej (kończyło bieg dokładnie tam gdzie mieliśmy wysiąść), gdyż na stacji końcowej zaginął piesek i jak się znajdzie, to metro dojedzie. Tu już jest bardziej angielsko - niskie domki-bliźniaczki, więcej zieleni i generalnie klimacik jak przy podstołecznej kolejce WKD. Dzielnica Colindale też bardziej przypomina Milanówek niż wielkie miasto. Z metra trzeba dojść pieszo około 10 minut lub podjechać autobusem linii 303 (ciekawe, czy to przypadek, czy ma coś wspólnego z Dywizjonem 303?). Muzeum zachwyciło mnie swoją wielkością i profesjonalizmem - nawet Ania, której bym raczej nie podejrzewał o fascynację maszynami latającymi, przyznała mi, że jest fajne. Oprócz świetnej kolekcji samolotów (w tym takie perełki jak Airspeed Oxford, nietypowa i mniej znana z pięciołopatowym śmigłem powojenna odmiana kultowego Spitfire'a, odrzutowe myśliwce niemieckie z II wojny Me-262 i He-162, dwumiejscowa odmiana FW-190, wiatrakowiec Ciervy, Curtiss P-40 w barwach słynnego 112 dywizjonu, włoski dwupłatowy myśliwiec FIAT Cr.42, spora kolekcja maszyn z I wojny i wiele, wiele innych) muzeum ma zbiór samochodów, mundurów, odznak i dioram w skali 1:1. Można też obejrzeć krótkie filmiki prezentujące pokazane samoloty w akcji. Słabo natomiast stoi pod względem polskiego akcentu w Battle Of Britain. Spodziewałem się zobaczyć coś niecoś na temat dywizjonów 302 i 303 (a także innych polskich z tamtego okresu) a znalazłem jedynie (chociaż to jedyny zachowany na świecie!!!) nocnego myśliwca Boulton Paul Defiant z 307 dywizjonu "Lwowskiego". Ja tam jeszcze wrócę, żeby zwiedzić dokładniej - jest jeszcze sporo rzeczy, któe chciałbym tam zobaczyć i sfotografować. Miałem też niezłą hecę przy odrzutowcu De Havilland Vampire. Anglicy mają fioła na punkcie figur woskowych w skali 1:1 i przy wielu samolotach takie właśnie stały, a ja zwiedzałem muzeum ubrany w wojskowy kamuflaż. W pewnym momencie zaczytałem się w opis Vampire, a tu nagle zza winkla wyszło dwóch prawdziwych czarnoskórych raperów i wzięli mnie za nowy eksponat. Sporo było zdziwienia i śmiechu z obu stron, jak się nagle poruszyłem ;-) Na koniec spotkaliśmy w muzealnej księgarni Polkę spod Warszawy, która skończyła studia na MELu.W drodze powrotnej trafiliśmy na "nie to metro" (Northern Line ma kilka wariantów tej samej trasy), więc jechaliśmy z przesiadkami zaliczając przestoje na Victoria Line (za co też płomiennie przepraszali - bo metro jeździ co 2 minuty, a nie było ponad 5). Wieczorem chcieliśmy jeszcze wpaść do Barbican na koncert "Daughters of Albion - Folk Britannia" (na otarcie łez, że nie da się na Dragonforce do Astorii) ale też nie było biletów. Może następnym razem?

W dniu wyjazdu była chwilka czasu na nakarmienie kaczek i innego licznego ptactwa zamieszkującego sztuczne stawy przy Barbican - ptaki wykazały niesamowitą hierarchię i poszczególne gatunki zlatywały się, gdy odlatywały poprzednie. Potem jeszcze szaleńcza jazda taksówkami do Gatwick (tym razerm trafiliśmy na angielskiego fana footballu, także też znalazłem z gościem wspólny język - a wiózł nas na skróty przez mikroskopije uliczki, więc udało się chociaż rzucić okiem m.in. na Crystal Palace). Potem zaliczyłem jeszcze sklep płytowy "duty free" na lotnisku i już nieco nowszy Boeing 737 (SP-LLD) wiózł nas do Polski nad kanałem La Manche (bardzo ładnie wyglądał z okna samolotu i z 10 000 metrów wysokości w zachodzącym słońcu), Amsterdamem, Berlinem i Poznaniem. W Warszawie powitał nas mrozik i śnieg.

Podsumowując wyjazd: mimo niedotarcia do Stonehenge (po cichu liczyłem na to, że się jedanak uda, to 140 km od Londynu) i nie zobaczeniu Dragonforce, wyjazd zaliczam do udanych. Zobaczyłem Royal Air Force Museum, przejechałem się piętrowym autobusem i zobaczyłem inne miasto w kraju, w którym byłem po raz pierwszy. Warto było! Sprawdziły się też legendy o nienadzwyczajnej kuchni angielskiej - najlepsza była... kaszanka, najgorsze - kiełbaski. I trochę za tłuste. Ale za to herbaty znakomite i owoce na śniadanie. Co ciekawe (i jednocześnie przykre) - że w Londynie nie ma wróbli, bo wyginęły parę lat temu. Podobno jak ktoś zobaczy tam wróbla, to ma natychmiast zgłosić to ornitologom. Są natomiast gołębie (choć mniej niż u nas) i sporadycznie dzikie gęsi, mewy, turkawki i kaczki. I sporo szarych wiewiórek. Mnie urzekła też spora ilość profesjonalnych boisk sportowych do publicznego użytku. Na pewno chciałbym jeszcze kiedyś zobaczyć Londyn.

V.Ziutek