25.10.2002 - Lhasa
29.10.2002 - Lhasa
30.10.2002 - Shigatse
20.11.2002 - Zangmu
23.11.2002 - Kathmandu
01.12.2002 - Goa, plaża Anjuna
05.12.2002 - Goa, plaża Palolem

Lhasa, Tybet, 25.10.2002
Internet Cafe w Yak Hotel, 2,5 zł za godzinę.

Cześć!
W Chengdu Southwest China Airlines podstawiła najnowszy model Airbus A340-300, który wypełnił się do ostatniego miejsca Chińczykami, mniejszą grupką Tybetańczyków i garstką obcokrajowców, wśród których było też 2 Polaków, informatyków z Katowic na miesięcznym urlopie.

Samolot wzniósł się szybko, i zaraz pod nami skończyła się nizina a zaczęły góry. Początkowo mokre, zalesione wierzchołki, wkrótce śnieżne pasma gór Sino-Tybetańskich. Za tymi górami zaczął się "płaskowyż", ale słowo "płasko" jest mylące, ponieważ były to cały czas góry, tylko trochę łagodniejsze. Północne stoki porośnięte lasami, południowe suche, trawiaste. Co pewien czas głębsze doliny rzek. Jedna z rzek, bardzo duża, z woda w żółtym kolorze, wcinała się bardzo głęboko, tworząc zieloną, lesistą dolinę. W dolinie było nieco pól uprawnych. Myślimy, że była to Jangcy lub Mekong. Potem nastały dość suche góry, które z każdą chwilą stawały się coraz wyższe i znów coraz bardziej mokre. Pojawiło się sporo chmur. Daleko z lewej, może 100 km dalej ujrzeliśmy olbrzymi, świetlisty, śnieżny szczyt, który przebijał się wysoko ponad chmury. To Namcha Barwa 7700m! Tajemniczy szczyt na wschodnim krańcu Himalajów. Najbardziej mokry Himalajski szczyt, góra magiczna, bo nie da się do niej dojechać, do niedawna była niezdobyta, w spornym rejonie indyjsko-chińskim. Nawet nie marzyliśmy, ze kiedykolwiek uda się nam ją zobaczyć, a tu proszę, seria zdjęć lotniczych!

Nasz samolot przelatywał teraz nad sześciotysięcznymi wierzchołkami, bez śladów bytności człowieka nawet w dolinach, a góry te miały tak wiele pięknych, ogromnych białych lodowców i jezior wysokogórskich, że marzyliśmy by znaleźć się wśród nich. Teraz rozumiemy już, dlaczego tak trudno dotrzeć droga lądową z Chengdu do Lhasy i dlaczego taka podróż jeepem zajmuje 12 dni.

Za śnieżnymi górami zaczęło się wypłaszczać w górę, tzn. doliny stawały się coraz płytsze i wszystko zaczęło przybierać wygląd suchego płaskowyżu Tybetańskiego. Pogoda zrobiła się bezchmurna. Po prawie 2 godzinach lotu samolot wylądował na lotnisku w Gonkar, 97 km od Lhasy, na brzegu Bramaputry.

Malutkie lotnisko, obecnie rozbudowywane. Wysokościomierz, który w Chengdu pokazywał 460m, tu pokazał 3550m. Ale było słońce, suche powietrze, wiec było ciepło. Wokoło niewysokie, skaliste szczyty, porośnięte trawą bądź krzaczkami. Wyżej lekko przyprószone śniegiem.

Wsiedliśmy do autobusu, który dobrą asfaltową drogą, najpierw wzdłuż Bramaputry, później przez długi most i wzdłuż innej rzeki dowiózł nas do Lhasy. Mijaliśmy niewielkie tybetańskie wioski i chińskie budynki obłożone kafelkami.

Jako pierwszy w oddali pokazał się pałac Potala, piękny, jakby z bajki, góruje nad okolicą. Potem wjechaliśmy do miasta. Zachodnia część Lhasy to nowowybudowana część chińska. Kilka wieżowców, szerokie ulice, wielkie bilboardy reklamowe. Nie przypomina to Tybetu jaki można sobie wyobrazić.

Autobus przejechał u stop pałacu Potala i dowiózł nas do tybetańskiej części Lhasy.

Znaleźliśmy hotel, i zrobiło się późno, wiec zwiedzanie odłożyliśmy na dzisiaj.

Dziś rano powędrowaliśmy uliczkami Lhasy.
Przez całe miasto przebita jest szeroka ulica z dużym ruchem samochodowym. W części tybetańskiej odchodzą od niej wąskie uliczki pełne życia i ludzi w ludowych strojach. W środku tybetańskiego starego miasta jest świątynia Jokang, wokoło której zgodnie z ruchem wskazówek zegara płynie uliczkami nieprzerwany tłum pielgrzymów ze wszystkich stron Tybetu, a więc w najprzeróżniejszych ludowych strojach. Raj dla fotografów, pożeracz filmów, można dostać zawrotów głowy. Idąc wraz z tym tłumem dotarliśmy przed wejście do świątyni, gdzie pielgrzymi modlą się padając na kolana a potem kładąc się, wstając i tak w kolko.

Wędrując za pielgrzymami można też natknąć się na przeróżne poukrywane świątynki i klasztory z wielkimi młynami modlitewnymi, mnichami modlącymi się bądź grającymi na bębnach.

W jednej ze świątyń mnich polewał głowy pielgrzymów święconą wodą. Niektórzy pielgrzymi niosą wielkie młynki modlitewne zaczepione na ramieniu.

Wokoło jest bardzo dużo stoisk bazarowych i sklepików z pamiątkami, dewocjonaliami a także całkiem zwykłym towarem jak buty czy ubrania.

Wędrując uliczkami widzieliśmy też kilka klasztorów odżywających po złych latach chińskiej rewolucji kulturalnej. Malowidła i rzeźby odrestaurowuje się, bez wsparcia finansowego rządu. W jednym z klasztorów mnisi pokazali nam jeszcze nie odnowioną salę klasztorną, gdzie malowidła były obstrzelane z karabinu, a złocone statuy buddyjskich świętych skradzione. Podczas rewolucji malowidła na ścianach klasztorów zamalowano białą farbą, a budynki klasztorne wykorzystywano celach gospodarczych. Widzieliśmy jeden klasztor w ruinie, płakać się chce jak deszcz rozmywa malowidła. W innym na dziedzińcu klasztornym pobudowano brzydkie magazyny. Jeszcze inny miał zamienione dormitoria mnichów na mieszkania prywatne, obecnie w opłakanym stanie, a dzisiejsi mnisi musieli pobudować sobie nowe dormitoria na klasztornym dziedzińcu. 

Po południu wybraliśmy się okrążyć pałac Potala. Jest tam ścieżka pielgrzymów, cala z młynkami modlitewnymi. Okrążenie pałacu zajęło nam godzinę marszu.

Pałac Potala wygląda przepięknie, jest odnowiony, biało brązowo żółty. Wygląda niezwykle. Może jutro wybierzemy się do wnętrza.
Za to teren przed pałacem Potala to najsmutniejszy obraz jaki widzieliśmy. Wielki, martwy plac wyłożony płytami. Jakby plac Tiananmen w Pekinie. Na środku flaga chińska, szeroko otoczona łańcuchem, której pilnuje 3 policjantów by jej ktoś nie ściągnął. Na drugim końcu placu pomnik, też otoczony szeroko łańcuchami i pilnowany przez wojsko. Czuć, że jest się nie w pięknym Tybecie, lecz w okupowanym przez najeźdźcę kraju.

Ciekawe kiedy to się zmieni, a przecież wiecznie trwać nie może, choć zchińszczenie Lhasy wydaje się nieodwracalne.

Chcemy teraz pozwiedzać okolice Lhasy, jeszcze kilka wielkich i ważnych klasztorów.

Pozdrawiamy Serdecznie,
Iwona i Jurek

 

Lhasa, 29.10.2002

Cześć!
Dzisiaj ostatni nasz dzień w Lhasie i czas opisać te wszystkie niezwykłości, które tu można zobaczyć.

Lhasa to duże miasto, ok. 250 tys. ludzi. Położone jest na zupełnie płaskim terenie nad rzeką, otoczona suchymi, żółto brązowymi górami, które na oko mogą wznosić się ok. 1000 m wyżej. W wielu kierunkach w oddali widać przyprószone śniegiem szczyty, zapewne pięciotysięczniki. Stare miasto w stylu Tybetańskim zajmuje zaledwie ok. 5% powierzchni współczesnej Lhasy. Reszta to szerokie ulice w kratkę i nowe domy, banki, hotele, domy handlowe. Zwykle te nowe domy maja 2-3 pietra, ale jest kilka może 10 albo kilkunasto piętrowych wieżowców. W 1950 roku Lhasa miała tylko ok. 20 tys. mieszkańców i wszystkie te tereny, gdzie teraz rozbudowało się chińskie miasto, to były pola uprawne lub pastwiska. Jedynie obszar przed Potalą zabudowany był tybetańskimi domami, które zostały wyburzone i powstał wielki plac oraz nowoczesne chińskie budynki. Obecnie Chińczycy stanowią w Lhasie większość mieszkańców, nie wiadomo dokładnie ile, bo brak takowych statystyk.

Na środku Lhasy wznosi się pałac Potala na wzgórzu wysokości ponad 100 m. Dawniej była to siedziba rządu Tybetu i Dalai Lamy. Dziś można go zwiedzać jako muzeum. Wewnątrz oglądaliśmy przeróżne pomieszczenia związane z poprzednimi dziewięcioma Dalai Lamami. Są to pięknie zdobione komnaty, sale i kaplice. Najbardziej imponujące są grobowce kolejnych Dalai Lamów. Wielkie złocone i wyłożone szlachetnymi kamieniami stupy, wysokości kilku albo kilkunastu metrów. Prawie w każdym pomieszczeniu jest tron, na którym siadywał któryś z Dalai Lamów. Są też tu dwie olbrzymie sale kolumnowe, w jednej z nich odbywały się koronacje kolejnych władców. To czego tak naprawdę nie da się opisać, to niezliczone ilości pięknych malowideł, posągów, rzeźb, detali i intensywna kolorystyka.
Na dachu tzw. Białego Pałacu są apartamenty współczesnego Dalai Lamy, który żyje na wygnaniu. W sali przyjęć, z tronem, zapytaliśmy dyżurującego mnicha, dlaczego jest portret 13 Dalai Lamy a brak portretu 14, współczesnego Dalai Lamy. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, mnich udzielił nam błogosławieństwa zakładając nam na szyję białe szale, które kazał zachować sobie na pamiątkę.

Najświętsza kapliczka w Potali jest z 7 wieku i jest w litej skale, na której zbudowano pałac. Znajduje się w niej posag Avalokiteswary, na którego szyi zobaczyliśmy medal "pokojowa nagroda Nobla dla 14 Dalai Lamy". Jest to o tyle ciekawe, ze w Tybecie nie ma żadnych wizerunków obecnego Dalai Lamy, są one zakazane. Oficjalnie wolno wieszać wizerunek Panczen Lamy, i tych wizerunków jest wszędzie bardzo dużo.

W Potali mieliśmy tez przygodę. Wyszliśmy do toalety z głównego budynku, przedtem upewniwszy się u pana sprawdzającego bilety, że pozwoli nam powrócić. Wracając 2 minuty później okazało się, że zmienił się strażnik, a ten nie chce nas wpuścić. Bardzo się zezłościliśmy, zrobiliśmy awanturę, przybiegł policjant, wysłali umyślnego by znalazł poprzedniego strażnika i ostatecznie wpuścili nas z powrotem. Dzięki temu spędziliśmy w Potali ponad 4 godziny.   

Najbardziej żywym miejscem w Lhasie jest świątynia Jhokang, gdzie prawie zawsze trwa modlitwa z udziałem mnichów grających na przeróżnych instrumentach, w tym na kilkumetrowej długości trąbach. Wewnątrz świątyni jest najważniejsza kaplica Buddyzmu Tybetańskiego, ze złotym posągiem Buddy. Budda ubrany jest w jedwabne szaty i drogocenną biżuterię. Dzisiaj byliśmy świadkami niezwykłej ceremonii rozebrania Buddy do nagiej, złotej klatki piersiowej, którą pokryto nową warstwą złota przy modlitwie grupy mnichów. Następnie przez pół godziny nakładano na Buddę kolejne warstwy pięknych szat, ostatnia warstwa to ciężka od kamieni szlachetnych kolia, kolczyki i zwisające ozdoby.

W świątyni jest bardzo wielu pielgrzymów którzy modlą się odbywając "korę" czyli wędrówkę wokół głównej kaplicy, palą lampki oliwne, składają pokłony w kolejnych kapliczkach z buddyjskimi świętymi, padają na kolana i na twarz by powstać, zrobić 3 kroki i znowu.

Na zboczach górskich w pobliżu Lhasy są dwa wielkie klasztory Sera i Drepung. Drepung to największy na świecie klasztor, w 1950 roku miał 6000 mnichów, dziś jest ich 600. Niestety klasztor sprawia wrażenie bardzo zaniedbanego, spośród kilkudziesięciu pięknych zabudowań klasztornych na zboczu góry część jest w ruinie a te odbudowane wydają się niedoinwestowane. W klasztorze Sera obserwowaliśmy tzw. debatę mnichów, gdzie na zadrzewionym dziedzińcu ponad setka mnichów równocześnie głośno rozmawia, stojący zadają pytania siedzącym. Jeśli odpowiedz jest zła, stojący mnich głośno klaszcze. Klaskania było tak wiele, że chyba ciągle były błędne odpowiedzi. Debata trwała ze 2 godziny, klaskanie i pokrzykiwanie było słychać setki metrów wokoło.

W klasztorze Sera w jednym z pomieszczeń obserwowaliśmy, jak mnisi tworzą księgi. Najpierw ręcznie rzeźbią dłutkiem tekst na matrycy z drewna, później ta matryca maczana jest w atramencie i tekst stemplowany jest na paskach papieru później owijanych materiałem.

W Lhasie dużo łatwiej porozumieć się w języku angielskim. Tybetańczycy starają się jak najszybciej nauczyć angielskiego. Znajomość nie jest oczywiście tak powszechna jak w Nepalu czy Indiach, lecz w hotelu, restauracji czy na straganach można się porozumieć, a w Chinach było to niemożliwe. W Lhasie jest kilkanaście restauracji dla turystów z ładnym wystrojem, muzyka i menu jak w Kathmandu, ale my znaleźliśmy kilka chińskich restauracyjek, gdzie można zjeść bardzo tanio, dużo i smaczniej. Szczególnie upodobaliśmy sobie knajpkę prowadzona przez muzułmanów, gdzie żywią się i Tybetańczycy i Chińczycy. Wielka miska zupy z lazankami, ziemniakami i warzywami kosztuje 2,5 zł.

W Lhasie od 17 wieku jest grupa muzułmanów, którzy mają swoje meczety i zamieszkują wschodnią część starego miasta w Lhasie. W wielu miejscach widać więc mężczyzn w białych muzułmańskich czepkach bądź kobiety w czarnych chustach, ale w spodniach.

Lhasa ma tak wciągający urok, że można cały dzień wędrować uliczkami, obserwować życie Tybetańczyków, odkrywać kolejne małe klasztory i świątyńki, słuchać modlitw mnichów i pielgrzymów, odwzajemniać uśmiechy ludzi ubranych niezwykle, ozdobionych biżuterią, mających spalone słońcem policzki. Pomimo, ze Lhasa to miasto, a my nie lubimy miast tylko lubimy góry, wielki żal nam stąd wyjeżdżać.

Jutro jedziemy do Shigatse, stamtąd chcemy dostać się pod Everest. Naszym głównym celem jest dolina Kangshung pod wschodnią ścianą Everestu. Podobno na każde 100 osób wybierających się obejrzeć Everest 90 robi to od południa, z Nepalu, 9 od północy a tylko 1 osoba od wschodniej ściany. A właśnie wschodnia ściana jest najbardziej imponująca, 4 kilometry wysoka, niczym nie przysłonięta. Potem pójdziemy pod Everest od północy do bazy pierwszych wypraw z lat 20-stych. 

Do Kathmandu chcemy dotrzeć 22 listopada.

Pozdrawiamy i do usłyszenia.
Iwona i Jurek

 

Shigatse, 250 km na zachód od Lhasy, 30.10.2002
jedyne w mieście Internet cafe przy poczcie za 5 zł za godzinę i bardzo powolne.
Tu jest 3900 m. Może to najwyższe internet cafe na świecie?

Cześć!
Podróż z Lhasy do Shigatse zajęła nam 6 godzin. Droga w 70% jest asfaltowa, często z dziurami. Reszta to szutrówka.

Początkowo jechaliśmy szeroką doliną wzdłuż Bramaputry mijając niewielkie wioski. W wielu miejscach szkoły i mnóstwo dzieci uczących się najczęściej na zewnątrz w słonku.

Potem droga weszła w wąski przełom Bramaputry. To nowa droga, do niedawna tu się nie dało przejechać. W wielu miejscach wykuto pionową skałę. W dole olbrzymia ilość zielonej wody tworzyła wiry i katarakty. W końcu przełom się skończył i ukazał się płaskowyż tybetański z niskimi górami na horyzoncie. Zrobiło sie bardzo sucho, i pojawiły się piaszczyste wydmy, czasami tworzące niewielkie, identyczne barhany jak na marokańskiej Saharze, czasami wydmy pokrywały górskie zbocza.

Gdzieś w oddali na zachodzie zamajaczyły bardzo dalekie wielkie śnieżne góry.

Gdy przekraczaliśmy most na Bramaputrze, kilkunastu Tybetańskich pasażerów równocześnie wyrzuciło za okna autobusu kolorowe karteczki z modlitwami, które rozsypały się jak konfetti i powpadały do wody.

Shigatse to drugie co do wielkości miasto w Tybecie. Jednak to niewielkie miasteczko. Już z oddali zobaczyliśmy złocone dachy monastyru Tashilumpo, górującego nad miastem, w którym jest siedziba Panczen Lamy, drugiego najważniejszego lamy Tybetu (po Dalai Lamie). Obecny Panczen Lama ma kilkanaście lat, jest oficjalnie nadzorowany przez Chińczyków i większość czasu spędza w Pekinie. Dlatego Tybetańczycy nie uznają jego podobizn i wszędzie wiszą portrety X Panczen Lamy, który zmarł w 1989 roku.

Od 16.00 do 18.00 zwiedzaliśmy klasztor Tashilumpo. Jest on pięknie zachowany, nie ucierpiał w czasie rewolucji kulturalnej. W wielkich świątyniach są złocone grobowce Panczen Lamów, podobne do tych z pałacu Potala. W jednej, bardzo wysokiej świątyni jest 26 metrowy posag Buddy siedzącego na wielkim kwiecie lotosu, pokryty 300 kg złota. Klasztor Tashilumpo został założony przez I Dalaj Lamę w XV wieku.

Zafascynowało nas stare miasto w Shigatse. Położone na zboczu górskim u podnóża ruin wielkiego zamku, z labiryntem wąskich uliczek i przejść, zamknięte dla ruchu samochodowego, pięknie wybielone domy z dziedzińcami, czortenami na dachach i mnóstwem modlitewnych flag.

Do jednego z domów zostaliśmy zaproszeni i poczęstowani słodyczami. Otrzymaliśmy tez lekcje wymowy podstawowych zwrotów w języku tybetańskim.

Jutro zdążamy kolejne 150 km na zachód do Lhatse, wioski na 4050m przewianej przez wiatr i tam na pewno nie będzie już internetu.

Pozdrawiamy więc serdecznie.
Iwona i Jurek

Zangmu, Tybet, 20 11 2002

Cześć Kochani!
Jesteśmy w Zangmu, 8 km od granicy nepalskiej. Jutro wędrujemy do granicy i jedziemy do Kathmandu!
Wszystko się udało, szczęśliwie obeszliśmy rejon Everestu. Internet w Zangmu tak wolno działa, że nie możemy odczytać żadnych listów od Was, ale już pojutrze albo w dobrych układach jutro będziemy pisać z Kathmandu.
 
Pozdrawiamy serdecznie,
Iwona i Jurek

Kathmandu, Nepal, 23.11.2002

Cześć!
A było to wszystko tak:
Z Shigatse wyszliśmy na autobus, aby dowiedzieć się, że takowy już nie jeździ i trzeba jechać okazja. Po godzinie czekania zatrzymał się jeep, którym dojechaliśmy 160 km do Lhatse. Droga wyboista, jeep sunął z zawrotną prędkością przez pustynne krajobrazy. W Lhatse zjedliśmy obiad w przydrożnej restauracji. Wczesnym popołudniem znów jechaliśmy, tym razem ciężarówką w szoferce z przyjaznym chińskim kierowcą. Pokonaliśmy przełęcz 5220m, krajobrazy na dużych wysokościach trochę się zazieleniły - łąki, strumyki. Widzieliśmy sporo pasących się jaków. Przy zjeździe z przełęczy ujrzeliśmy po raz pierwszy w oddali Everest, z mało znanej, północno wschodniej perspektywy.
Przed zmrokiem byliśmy w Tingri, po pokonaniu autostopem 325 km, wielkości rekordowej jak na "bezdroża" Tybetu.

Trzeba tu nadmienić, ze autostop w Tybecie jest płatny, trzeba płacić tyle co za bilet autobusowy lub nawet więcej. Alternatywą jest jedynie wynajęcie jeepa, co prócz tego że droższe zmusza do jazdy szybko i wytyczoną przez agencję trasą.

Tingri to wioska na 4400 m, jest tu bardzo zimno. Wokoło rozciąga się płaski płaskowyż od południa zamknięty potężnym szczytem ośmiotysięcznym Cho Oyu, wyrastającym z płaskowyżu jak andyjskie Cerro Torre z traw Patagonii. Widać tez czubek Mt Everest. Wiatr hula od południa do wczesnego wieczoru. Kilka hotelików i sklepów przycupnęło u stop małego wzgórza na środku tegoż płaskowyżu.

Zamieszkaliśmy w kamienno glinianym hotelu Everest Veo, w spartańskich warunkach. Nocą temperatura w pokoju spadła do zera, ale ciepłe kołdry na śpiworze zapewniały komfort.

Rano pozostawiliśmy zbędny bagaż u Tybetańskiej gospodyni, wyjaśniliśmy wskazując na kalendarz, że wrócimy za 15-20 dni i w drogę. Wędrowaliśmy Tybetańskim płaskowyżem. Po godzinie dotarliśmy do pierwszej wioski, gdzie wykupiliśmy wstęp do Rezerwatu Qomolungma za 8 USD. Przez następne 3 tygodnie nikt nas już o żadne wstępy, paszporty, wizy i pozwolenia nie pytał.

Wędrówka przez płaskowyż tybetański to coś unikalnego. Trzeba się śpieszyć, by zdążyć jak najwięcej przejść przed popołudniowym mroźnym wiatrem. Dystans trudno oceniać, bo nie ma żadnych punktów odniesienia prócz niewiele zmieniających się obrazów dalekich śnieżnych szczytów. Bliższe otoczenie trochę przypomina Saharę - suche góry, piachy, praktycznie brak roślin, choć czasami płyną strumienie.

Wieczorem dotarliśmy do kolejnej wioski, latem żyjącej z uprawy jęczmienia i wypasu jaków, zaś teraz wyglądającej jak malutkie skupisko tybetańskich kamiennych domów na pustyni. Tybetańczyk na koniu zaprosił nas oferując nocleg. Zajrzeliśmy do jego domu. To typowy kamienny budynek z płaskim dachem, pobielonymi ścianami, ozdobiony flagami modlitewnymi. Na dole stajnia, na piętrze mieszkanie. Wszystko wyglądało bardzo biednie. Gospodarze mieli tylko jedną izbę. Zostaliśmy poczęstowani herbatą, ale podziękowaliśmy za nocleg wybierając opcję rozbicia namiotu na wypłaszczeniu nad strumieniem pół godziny drogi dalej, na 4650m. Było zimno.

Rano kontynuowaliśmy wędrówkę przez pustynne tereny na przełęcz 4880m (Tingri Lamma La) ozdobiona flagami modlitewnymi i zaczęliśmy schodzić w bezpośrednie dorzecze strumienia odwadniającego Mt. Everest. Dolina miała nieco inny charakter niż płaskowyż Tingri. Na zboczach rozsiane były gdzieniegdzie ruiny starych domostw i twierdz, podobno zniszczonych podczas inwazji Nepalskiej w 18 wieku. Do 18 wieku te tereny były dużo gęściej zaludnione, działała irygacja a ludzie mieszkali w obronnych budynkach i wioskach. Dziś to w większości pustynia wysokogórska.

Spotkaliśmy kilka namiotów nomadów, a na nocleg wybraliśmy stary taras uprawny obok ruin klasztoru zniszczonego przez Chińczyków w latach 60-tych. Mnisi odbudowali z ruin tylko jedno pomieszczenie, które pozostaje otwarte dla każdego przybysza. Jest w nim prycza a na ścianach wizerunki Buddy i buddyjskich świętych. Można tu przyjść, przenocować i medytować. My wybraliśmy nocleg w namiocie.

Kolejnego dnia dotarliśmy do wioski Gara i po raz pierwszy skorzystaliśmy w pełni z dobrodziejstw tybetańskiej komunikacji - wynajęliśmy konna bryczkę, która za 25 zł w ciągu 3,5 godzin zawiozła nas 15 km po ledwo przejezdnej wyboistej dróżce do najważniejszej wioski w dolinie - Taszi Dzom, wioski która będzie się w tej opowieści jeszcze przewijać nie raz.
Tybetańczycy używają malutkich zwrotnych wozów ciągnionych przez konia jako podstawowego środka transportu na płaskowyżu tybetańskim. Konie są przepięknie udekorowane kolorowymi flagami, pomponami, dzwonkami i kolorowa uprzężą. Wozy tez pięknie pomalowane, na kołach ze szprychami (najczęściej części szprych brak) i oponami, które wciąż trzeba dopompowywać.

Taszi Dzom to wioska na rozdrożu, z kilkoma spartańskimi hotelikami, w jednym z których zamieszkaliśmy. Na wschód wędruje się pod Everest wschodni, na południe pod Everest północny. Codziennie przejeżdża tędy kilka dżipów z turystami zdążającymi do klasztoru Rongbuk u podnóża Everestu północnego. My chcieliśmy najpierw dostać się pod Everest wschodni. Kursują tam ciężarówki, ale pierwszego dnia nic nie jechało. Szybko poinformowano nas jednak, ze drugiego dnia o 10.00 będzie ciężarówka. Spacerowaliśmy więc spokojnie po wiosce zaprzyjaźniając się z dzieciarnia, fotografując wioskę i okoliczne góry.

Następnego dnia o 10.00 wsiedliśmy na tył ciężarówki, która szykowała się do 90 km drogi do wioski Kharta pod wschodni Everest. Ciężarówka ku naszemu zaskoczeniu zapełniła się jeszcze kilkudziesięcioma workami ze słomą, kilkunastu Tybetańczykami ale przede wszystkim dwudziestu kilkoma młodymi jakami. Następnie była walka na zakrętach, aby jaki rogami nie wbiły się w bagaż bądź w nas samych. Tybetańczycy pilnowali, aby podnieść za rogi każdego jaka, który się przewrócił pod nogi sąsiada. Było wesoło i egzotycznie. Mężczyźni popijali rakszi (tybetańskie mocne wino), a my przez to wszystko niewiele widzieliśmy z przejechanej trasy. Ale potem mieliśmy to sobie odbić z nawiązką.

Po 5 godzinach byliśmy w Kharta. Tu było tylko 3750m, czyli nisko?, ciepło?, dużo tlenu? Kharta to miejsce niezwykle, ponieważ wielka rzeka Arun odwadniająca północny Everest, Cho Oyu, Shishe Pangme kończy tu bieg przez Tybet i wpada tu do kanionu przełomowego przez Himalaje. Nad kanionem nagle pojawia się las! Na płaskowyżu Tybetańskim nie ma lasów, a tu nagle rośnie prawdziwy las! W Kharta są też szczególnie silne wiatry wiejące popołudniu od Nepalu.

Wysiedliśmy z ciężarówki, i zobaczyliśmy, ze jeden z wiejskich domów ozdobiony jest nalepkami wypraw himalajskich. Zapukaliśmy i okazało się, że właściciele rzeczywiście mają pokój do wynajęcia. Tak też zakosztowaliśmy agroturystyki w wydaniu Tybetańskim. Smaczna kuchnia, pokój wokoło pieca, wieczór z wieloosobową rodziną tybetańską, bez znajomości języka, ale z bezproblemowym komunikowaniem się na migi.

Następnego dnia mieliśmy wyruszyć na trekking pod wschodni Everest, "najdzikszy trekking w centralnym Tybecie" jak opisuje przewodnik.

Z Kharta rozpoczęliśmy wędrówkę doliną w kierunku wschodniej ściany Everestu. Ścieżka przez pierwszy dzień prowadzi przez tybetańskie wioski. Są to wioski nietypowe, gdyż domy zwykle nie są bielone tylko w kolorze skały zlewają się z otoczeniem. Bardzo rzadko docierają tu obcokrajowcy, nie ma też Chińczyków. Wszystko wygląda zapewne tak samo jak od setek lat. Flagi modlitewne powiewają na 4 rogach każdego budynku. Wioski to zbite skupiska budynków, co chroni przed wiatrem. Wąskie, kręte przejścia, przyjaźni mieszkańcy. Wokoło pola jęczmienia i ziemniaków o tej porze roku już puste, zaorane. Pola pooddzielane są kamiennymi murkami, gdzieniegdzie rośnie krzak jałowca, brzoza czy wierzba czerpiąca wodę ze zbudowanej przez człowieka irygacji. Na budynkach namalowane pionowe kolorowe pasy oznaczają, do którego klasztoru buddyjskiego przynależy dany region.

Na zboczu, 150m ponad wioskami zobaczyliśmy buddyjski klasztor. Poszliśmy go obejrzeć, zachęceni przez wzmiankę w przewodniku, ze pierwszym obcokrajowcem co tam zajrzał był Sir George Mallory w 1921 roku. Dziś klasztor jest w opłakanym stanie. Zniszczony w czasie rewolucji kulturalnej, odbudowany przy bardzo skromnych środkach. Wewnątrz ubogi, rezyduje tu kilkunastu mnichów. Prosili nas o pieniądze, za opłatą zgodzili się na jedno zdjęcie wnętrza. Zapewne bardzo rzadko zaglądają tu turyści, komu by się chciało zbaczać ze ścieżki i włazić 150m na przeciwlegle zbocze? A przez całą wielodniową wędrówkę pod wschodni Everest nie widzieliśmy żadnych innych turystów.

Noc spędziliśmy na lace, 4350m. Szum strumyka umilał nam noc.

Kolejnego dnia wspinaliśmy się coraz węższa doliną aż na 4850m. Dookoła widzieliśmy już tylko góry, alpejskie łąki i karłowate krzaczki jałowca i różanecznika. Głazowiska kamienne, lodowcowe moreny.

Nastepny dzień, 8 listopada był dniem wspięcia się na przełęcz Langma La 5330m. Ścieżka coraz częściej przechodziła przez płaty śniegu. Było też coraz zimniej. Minęliśmy lodowcowe jezioro i wspięliśmy się po olbrzymich kamienistych morenach. Po południu wyszliśmy na śnieżną przełęcz. A widok zapierał dech w piersiach!!!

U naszych stop rozciągała się tysiąc metrów niżej wysokogórska dolina, na dnie której porastał las, a w zagłębieniach lśniło kilka górskich turkusowych jezior. Nad nami, zaraz za dolina górował grzebień najwyższych gór świata! Od lewej ośmiotysięcznik Makalu, siedmiotysięcznik Czomolonzo, potem obniżenie i dwa kolejne siedmiotysięczniki w prawo przechodzące w trzyszczytowy ośmiotysięcznik Lhotse, obniżenie przełęczy południowej i wreszcie wschodnia ściana Everestu, pionowa i śnieżna. Nie warto tu nawet wspominać o kilkunastu sześciotysięcznikach, które dopełniały panoramę.

Zeszliśmy poniżej przełęczy i na pierwszym możliwym wypłaszczeniu rozbiliśmy namiot na 5300m, aby obserwować niezwykły spektakl wschodu słońca następnego dnia rano.

Ale najpierw musieliśmy przetrwać noc w namiocie na 5300m w połowie listopada. Wieczorem zagrzaliśmy sobie butelki z gorącą wodą do wsadzenia do śpiworów. Szybko zrobiło się bardzo zimno. Powietrze było tak zimne, że trudno było oddychać, a nosy pozostawały jedynymi częściami ciała poza śpiworem. O 2 w nocy woda w butelkach w śpiworze już wystygła, tropik przymarzał do śpiworów, było strasznie zimno. Musieliśmy zagrzać sobie herbaty, zagotować nową wodę do butelek w śpiworach. O 7 rano przed wschodem słońca operacje musieliśmy powtórzyć. Cały namiot był oszroniony od środka, a woda w butelce co miała służyć na śniadanie i była ukryta w namiocie, w środku plecaka, owinięta w ubrania zwyczajnie zamarzła. To była najwyższa i najzimniejsza noc w naszej historii.

Ale rano wszystko zostało wynagrodzone. Jedna mała chmurka na niebie, nad Everestem, o ciągle zmieniającym się kształcie, cudowna panorama, najwyższe góry świata w pełnym słońcu. Podziwialiśmy ten spektakl aż do popołudnia. Rozkosz i szczęście.

W ciągu 2 dni powróciliśmy do wioski Kharta do naszej agroturystyki w nadziei, że uda nam się złapać ciężarówkę powrotną, która jeździ do Tashi Dzom średnio raz na 3 dni. Ale o ciężarówce nic nikt nie słyszał.

Od rana wiec wędrowaliśmy pieszo, mając przed sobą 90 km drogi, w nadziei, ze ktoś będzie czymś jechał. Wędrowaliśmy tak 2 dni, pokonaliśmy pieszo 60km. Mijaliśmy bardzo nieliczne domostwa tybetańskie, nocowaliśmy nad strumieniem. Po drodze w jednym z domów był nawet maluteńki sklepik, gdzie napiliśmy sie napoju pomarańczowego. Rozmawialiśmy z drwalami, którzy z rosnących krzaków wycinają fragmenty drewna opalowego. Przez te 2 dni mijaliśmy karawany osiołków, widzieliśmy jeden jeep i jedną ciężarówkę ale jadące w przeciwnym kierunku. Spotkaliśmy również 3 konne bryczki.

W pustynnym krajobrazie zaskoczeniem były dwa małe skrawki lasu na nawodnionym brzegu strumienia. Droga biegła to po starym rzecznym tarasie, to wycięta w skale brzegiem stromego kanionu. Teraz wszystko mogliśmy zobaczyć, bo poprzednio, walcząc z jakami w ciężarówce, widoki nam zupełnie umknęły.

Spotykaliśmy pieszo wędrujących Tybetańczyków, przyjaznych, wesołych choć nie znających nawet słowa w obcych językach. Jedna Tybetanka miała medalion z wizerunkiem Dalai Lamy, wizerunkiem, który jest zakazany w przez władze chińskie.

W końcu jak już nikt nie pomoże, to zawsze można liczyć na armię chińską. Drugiego dnia przed zmrokiem, gdy rozglądaliśmy się za miejscem pod namiot pojawiła się ciężarówka wojskowa z dostawą drewna opalowego dla garnizonu chińskiej armii, zabrała nas i w 1,5 godziny dowiozła do Tashi Dzom. Żołnierze bardzo sympatyczni, rozmawiali z nami na migi nie znając ani słowa angielskiego. Ciężarówka starej daty, kupa żelastwa, rozpalana na korbę, ale jechała!

Tak oto znaleźliśmy się ponownie w Tashi Dzom, w niewielkim spartańskim hoteliku Qomolungma. Można było najeść się ryżu w restauracji i ogrzać w ciepłym pokoju z kominkiem. A w sypialni nocą temperatura nie spadała poniżej plus 4 stopni! Jak na Tybet w listopadzie to upal.

Hotelik Qomolungma to wogóle ciekawe miejsce. Na ścianach w restauracji ma zarówno wizerunki Buddy i Panchen Lamy jak i portrety Mao, Deng-a i Jiang Zemin-a. Jest tu generator i telewizor. Jeżeli są turyści, włącza się generator (brak elektryfikacji w promieniu kilkuset kilometrów), a w telewizorze puszczają z wideo filmy, na które przychodzi cała wioska. Tak więc jest to centralne miejsce wieczorami w wiosce, miejsce kwitnącej kultury, kinematografii, miejsce, gdzie każdy szanujący się mieszkaniec powinien wieczorami bywać.

Hotelik Qomolangma jest też położony w samym środku wioski, na skrzyżowaniu 3 dróg które stąd się rozchodzą. Cały dzień można obserwować ruch konnych bryczek, które zjeżdżają się tu z okolicznych wiosek. W Tashi Dzom jest kilka sklepów, jak na okolice zaopatrzonych doskonale. Jest tez apteka sprzedająca nie zwykłe medykamenty lecz tybetańskie zioła w postaci brązowych kulek o różnym składzie.

Kolejny dzień przesiedzieliśmy, czekając na transport do klasztoru Rongbuk pod północną ścianę Everestu. Przyjechał na rowerze Bask z Hiszpanii, który już od 5 lat jedzie przez świat rowerem. Przejechał już całą Amerykę i prawie całą Azję. Do Tybetu wjechał przez chińską prowincje Yunnan, co jest zabronione, więc pokonywał kilka posterunków policji nocą. Nikt go nie zatrzymał. Na wiosnę, gdy puszcza lody, chce pedałować przez Kazachstan i wschodnia Europę i po 6 latach dotrzeć do domu.....

Znów pieszo ruszamy 14 listopada, tym razem pod północny Everest... ach ten transport tybetański...

Zmierzamy wiec pieszo z Tashi Dzom pod północny Everest. Mamy do pokonania 42 kilometry do klasztoru Rongbuk. Po kilometrze zatrzymujemy Tybetańczyka w przejeżdżającej bryczce, który za 20 zł podwozi nas pierwsze 10 km do wioski Pasum. Po drodze wyprzedzamy zdążającego tą samą trasą, ale rowerem Baska. Już przed Pasum pierwszy widok jeszcze odległego Everestu. Kolejne 12 km wędrujemy pieszo. Wyprzedza nas Bask na rowerze. Szeroka dolina w złotych kolorach suchych gór. W oddali świetliste śnieżne szczyty. Spory strumień, nad którym łąki o tej porze roku wyglądają sucho i jałowo.

W ostatniej wiosce, ChoDzom 4600m, jednej z najwyższych wiosek świata, zjadamy zupkę chińską zalaną wrzątkiem w jedynej w wiosce knajpce, a młody Tybetańczyk szykuje bryczkę, aby nas wywieźć do klasztoru Rongbuk na 5000m. Jest godzina 17, do zmroku pozostało 3 godziny, jednak Tybetańczyk przekonuje nas, że zdążymy. Tybetańczyk jest bardzo religijny, zatrzymuje się przy kilku buddyjskich czortenach dekorując je nowymi flagami i rozrzuca ziarna zboża wymawiając słowa modlitwy.

Podróż trwała 4 godziny. Ostatnią godzinę już przy świetle księżyca. Było bardzo zimno, wiał wiatr. Tybetańczyk użycza Iwonie kożuch, a raczej kurtkę ze skory barana i poi nas gorącą herbatą tybetańską z termosu. Klacz, która wcześniej żwawo ciągnęła na 5000m zwalnia do tępa żółwia. Co ciekawe za klaczą podąża źrebak, w jeszcze gorszym stanie niż my wszyscy. Tybetańczyk i Jurek idą pieszo by ulżyć klaczy. Iwona straszliwie przemarznięta wymawia pamiętne słowa "Nienawidzę tego Everestu!" Tybetańczyk śpiewa na cale gardło, co dodaje otuchy nam i klaczy. Śpiew niesie się po okolicznych górach.

W końcu godzina 21.00, ujrzeliśmy światełka klasztoru Rongbuk, najwyższego na świecie klasztoru. Weszliśmy do ciepłego, zadymionego pomieszczenia przy hoteliku klasztornym. Byli już tam obcokrajowcy z czterech jeepów, które nas mijały. Jak się jechało bryczką - zapytali się. Byli bardzo zdziwieni jak można podróżować w ten sposób. A macie jakieś specjalne zezwolenia? To wolno tak podróżować? Najbardziej sympatyczna była w tej grupie francuska para, małżeństwo które po stracie pracy kupiło sobie 16 miesięczny bilet lotniczy dookoła świata z 19 przelotami. Zaczęli od Rosji, Mongolii, Chin, Tybetu a mieli kontynuować przez Nepal, Indie, Tajlandie, Wietnam, Malezje, Indonezje, Australie, Nowa Zelandie, Oceanie i ostatnie miesiące spędzić w kilku krajach Ameryki Południowej.

Otrzymaliśmy zimne pokoje w hoteliku, bez ogrzewania ale z bardzo ciepłymi kołdrami. W Klasztorze Rongbuk brak restauracji, można jedynie kupić od mnichów chińską zupkę i zalać ją wrzątkiem.

Następny dzień to uczta dla oka i obiektywu. Klasztor Rongbuk to skupisko kilku budynków z widocznym w tle Everestem, górującym teraz już nad wszystkim. Dawniej klasztor był dużo większy, było ponad 200 mniszek i mnichów. Dzisiaj dużą część budynków pozostaje w ruinie. Te odbudowane po rewolucji kulturalnej nie zachwycają ani rozmachem ani wystrojem. Nie widzieliśmy żadnych modlitw, główne pomieszczenia pozostawały zamknięte.

Powędrowaliśmy 7 km do bazy pod północnym Everestem. Skręciliśmy z utartych szlaków na dawną półkę moreny nad doliną i dotarliśmy nią na 5415m. Ale cóż mieliśmy za widoki! Olbrzymi lodowiec Rongbuk z wieloma jeziorkami na powierzchni rozciągał się u naszych stop. W oddali na lodowcu pojawił się las lodowych seraków. Widać było szczyty Nuptse i Pumori już po nepalskiej stronie granicy. Nad tym wszystkim górował Everest, jego 3-kilometrowa północna ściana. Można było prześledzić klasyczną trasę północną, śladami Mallorego i późniejszych chińskich wypraw.

Już po zmroku dotarliśmy z powrotem do klasztoru Rongbuk. Tym razem byliśmy jedynymi turystami, wraz z nami w klasztorze nocowali jedynie mnisi i pielgrzymi.

Kolejnego dnia, gdy już mieliśmy pieszo wędrować w dół, zauważyliśmy, że formuje się karawana 3 bryczek z tybetańskimi pielgrzymami. Po krótkich negocjacjach pielgrzymi przesiedli się do 2 bryczek, zaś trzecia była do naszej dyspozycji. Pielgrzymi byli ubrani w futrzane kurtki i czapy, kobiety miały tradycyjne wełniane buty, wełniane suknie i piękną biżuterię. Mężczyźni śpiewali tybetańskie pieśni. Konie zadbane i pięknie udekorowane flagami w 5 kolorach buddyzmu były poganiane batami. My obserwowaliśmy pielgrzymów, a pielgrzymi nas, komentując i podśmiewając się z naszego zapewne dziwacznego wyglądu i zachowania.

Już po 3 godzinach dotarliśmy do ChoDzom i kontynuowaliśmy piesza wędrówkę w dół. Ostatnie 10 km do TashiDzom znów udało nam się załapać na transport bryczką, tym razem wraz z transportem worków z sianem. Ta bryczka podwiozła nas pod sam hotel Qomolangma w Tashi Dzom wywołując radość mieszkańców wioski, jako że byliśmy jedynymi turystami, a oznaczało to, że zostanie włączony generator i będzie tego wieczoru film! A był "Klasztor Szaolin!"

Kolejny dzień to już myśl o dotarciu do ciepła Nepalu. Z Tashi Dzom co jakiś czas jest ciężarówka zdążająca do głównej drogi Lhasa-Kathmandu. Tym razem pojawiła się dopiero o 16.00 po południu, przewożąc nas przez przełęcz Pang La 5150m. Jadąc na tyle ciężarówki było zimno, lecz jakie nas czekały widoki! Z Pang La widać jest 5 ośmiotysięczników równocześnie! Od lewej jest to Makalu, Lhotse, Everest, Cho Oyu, Shisha Pangma.

Dotarliśmy do głównej drogi i po kilkunastu minutach inna ciężarówka z sympatycznym Chińczykiem jako kierowcą dowiozła nas do hoteliku Everest Veo w Tingri.

Wydawało się, że to koniec przygód, lecz kolejny dzień zakończył się całodniowym bezskutecznym czekaniem na transport do Nepalskiej granicy. Przejechało jedynie 4 wyładowane ciężarówki i kilka turystycznych jeepów, lecz nikt nie był skłonny nas zabrać. Byliśmy zdegustowani po wielu godzinach w słońcu przy drodze.

Nadszedł kolejny dzień, byliśmy już zdesperowani. Znów przyszła z pomocą chińska armia. Ciężarówka poborowych i sprzętu zdążająca pod nepalską granicę do miasteczka Nyalam ochoczo nas zabrała. 150km po wyboistej, szutrowej drodze, przez dwie pięciotysięczne przełęcze dało nam w kość. Siedzieliśmy z tylu ciężarówki i było bardzo zimno. Poborowi na początku śpiewali, lecz potem skryli się już tylko pod kocami i futrzanymi płaszczami. Iwona namówiła jednego poborowego do oddania jej polowy futrzanego płaszcza. Na przełęczach były cudowne widoki śnieżnych Himalajów w dali, a odcinek pomiędzy przełęczami to niebywały płaski płaskowyż o wysokości 5000m, z płatami śniegu i wichura.

Po 4 godzinach byliśmy w Nyalam, 3700m, na skraju tybetańskiego płaskowyżu. Wiatr hulał jak każdego popołudnia więc zdecydowaliśmy się na nocleg w jednym z przyjaznych hotelików. Przypadkiem udało nam się zamieszkać w pokoju z widokiem, który jak się potem dowiedzieliśmy Lonely Planet opisuje jako najprzyjemniejszy pokój hotelowy w całym Nyalam. Do granicy nepalskiej jest stad 38 km.

Kolejnego dnia udało nam się przewędrować może półtora kilometra, gdy zabrał nas jedyny prawdziwy, bo bezpłatny autostop na naszej trasie. Był to szef celników chińskich z Zangmu, który jeepem wracał ze spotkania w Nyalam. Ćwiczył na nas swój angielski nauczony w szkole lecz zapomniany z braku praktyki. Droga na przestrzeni 30 km z suchego krajobrazu wchodzi w głęboki wąwóz porośnięty lasem, robi się zielono. Zangmu leży na 2200m, to już prawie tropik.

Zangmu to najmniej tybetańskie miasteczko Tybetu. Nie ma tu Tybetańskiej architektury, mieszkają tu Chińczycy, Nepalczycy, Hindusi a Tybetańczycy jedynie gdzieniegdzie się przewijają. Wokoło las, drzewa, szklarnie z uprawami warzyw. Zangmu leży na stromym zboczu, a jedyna ulica w mieście to droga z kilkoma serpentynami. W Zangmu znaleźliśmy dwie kafejki internetowe na kilka komputerów każda.

Z Zangmu powędrowaliśmy pieszo 7 km do nepalskiej granicy po drodze wchłaniając zapach drzew, wilgotnego, ciepłego powietrza i wsłuchując się w śpiew ptaków. Granica chińsko-nepalska to most na rzece. Po obu stronach mostu mnóstwo straganów z przeróżnymi dobrami, kolejka ciężarówek z obu stron, gęste sito celników. Celnicy chińscy zaopatrzeni as w prześwietlarkę dla wykrywania przemytu. Nepalczycy musza zdać się na własny nos.

Już w Nepalu wykupiliśmy nepalska wizę, wsiedliśmy do autobusu i wieczorem byliśmy w Kathmandu. Teraz od 3 dni leniuchujemy, objadamy się, wygrzewamy i zwiedzamy sklepy.

Następnym etapem naszej podroży ma być podróż do Goa, oazy tropikalnych plaż w zachodnich Indiach.

Pozdrawiamy.
Iwona i Jurek

Goa, plaza Anjuna, 1.12.2002

Cześć!
Na początek musimy jeszcze opisać kilka rzeczy, które umknęły nam do tej pory.

W Kathmandu spotkaliśmy dwójkę Polaków, w restauracji Blue Sky. Jednym z nich był wracający z wyprawy na Ama Dablam prowadzonej przez Pawłowskiego Jurek Kostrzewa, zwycięzca w konkursie Podróży na podróżnika roku w kategorii świat. Możecie o nim przeczytać w czerwcowym numerze Podróży. W nagrodę otrzymał bilet dookoła świata, który zamienił na 4 bilety powrotne w różne miejsca, bo jak powiedział "aby się wybrać dookoła świata trzeba mieć z półtora roku czasu, a mi łatwiej wygospodarować czterokrotnie po 3-4 miesiące". Z Jurkiem Kostrzewą spotykaliśmy się w tej samej restauracji przez kolejne wieczory na kolacji. Później on poleciał samolotem do Varanasi, by dalej pociągiem przez Kalkutę i Bangalore dotrzeć do słynnego indyjskiego uzdrowiciela z bujna czupryna - Sai Baby, który urzęduje niedaleko Bangalore, i wręczyć mu list...

Drugą spotkaną osobą był Piotr Poznański, dawniej znany w środowisku SKG, znajomy Stasia Białynickiego Biruli, znający też klub Jarema. Piotr Poznański bardzo dużo podróżował, był długo w Australii, a w Polsce nie było go 3 lata.

Wracamy teraz do opisu naszych przygód. Dwie ciekawostki z Delhi.
1) Próbowaliśmy wejść na internet w jednej z kafejek. Właściciel zapytał nas ile potrzebujemy komputerów. Wyjaśniliśmy, że jeden, a będą pocztę czytać dwie osoby. Kazał nam zapłacić albo podwójną stawkę, albo jedna osoba ma siedzieć w poczekalni.
2) Wybraliśmy się na dworzec kolejowy New Delhi do biura rezerwacji biletów dla turystów na 1 piętrze. Miejsce to jest kiepsko oznaczone i znane jest z naganiaczy. Ale to co nas spotkało przerosło wszelkie nasze wyobrażenia. Przed budynkiem stacji różne osoby próbują skierować turystę do sąsiedniego budynku. W tym sąsiednim budynku kolejny naganiacz informuje, ze biuro jest w remoncie i tymczasowo przeniesiono je na przeciwko. Jak się mówi, że tamto jest prywatnym biurem, naganiacze udają obrażonych i pytają, dlaczego im się nie wierzy, przecież chcą nam pomóc. Robią to z takim przekonaniem, ze nawet my, wiedząc o fałszywości tych ludzi przez chwilę zaczęliśmy im wierzyć.

Z Delhi do Bombaju jechaliśmy 22 godziny, zgodnie z rozkładem, a za współpasażerów mieliśmy grupę słynnych indyjskich artystów muzyków, którzy nie dostali miejsc w klasie z klimatyzacją i w związku z tym wbrew woli jechali pociągiem bez klimatyzacji. Artyści byli czasem rozpoznawani przez innych współpasażerów bo często występują w telewizji. Cały czas gadali o muzyce i nie dało się nawiązać dyskusji na inne tematy, ale byli bardzo sympatyczni.

Do Bombaju dotarliśmy o 6 rano, wynajęliśmy hotel, wzięliśmy drzemkę i kąpiel, po czym poszliśmy na wędrówkę kolonialnymi ulicami miasta. Miasto ma zupełnie inny charakter od Delhi. Tu da się żyć! Przyjemne ulice, bardzo dużo zabytkowych domów, trochę jak Wiedeń choć zupełnie inaczej. Dużo zieleni. Morze ze wszystkich stron, jako ze centrum Bombaju leży na półwyspie. Jednym z najsłynniejszych zabytków jest Gate of India, luk triumfalny na wybrzeżu, witający w porcie przybyszów z morza.

W południe wsiedliśmy na statek i popłynęliśmy przez godzinę do jaskiń na wyspę Elefanta, wysepce porośniętej lasem, ze wzgórzem, w którym w 7 wieku zostało wyrzeźbionych 5 jaskiń, dużych jaskiń ze świątyniami Siwy. Są tam przepiękne rzeźby, a sala z wieloma grubymi, zdobionymi kolumnami robi ogromne wrażenie.

W jaskiniach Elefanta spotkała nas też najdziwniejsza z przygód fotograficznych. Wolno tam robić zdjęcia, także z fleszem, lecz ochrona nie pozwala korzystać ze statywu zgodnie z zarządzeniem Archeological Survey of India. Kiedy zobaczyli nasz malutki trójnóg, oświadczyli, że nie wolno go używać. Początkowo ignorowaliśmy zakaz powodując awanturę, ale w końcu wymyśliliśmy metodę legalną także z punktu widzenia rządu Indii - stawialiśmy aparat na plecaczku. To było już ok.

Na zachód słońca zaszliśmy na Marine Drive podziwiać światła Bombaju nocą. Potem kolacja, znów drzemka i do pociągu do Goa.

Dziś o 10 rano wysiedliśmy w Goa i autobusem dotarliśmy na plażę Anjuna. Jest pełno palm wszędzie, nawet weranda naszego pokoju obsadzona jest palmami. Dojrzewają orzechy kokosowe i wszędzie jest ich bardzo dużo. Plaża jest ciekawa, ma ok 2 km, trochę skałek a resztę piasek i otoczona na skrajach skalistymi wzgórzami. Nad plażą stoją palmy, wśród których ukryły się restauracje a za nimi hoteliki. Bardzo fotogenicznie.

Jutro planujemy wędrówkę wzdłuż kolejnych plaż pooddzielanych wzgórzami na południe i powrót autobusem. Pojutrze ma być wielkie święto - imieniny Św. Franciszka Ksawerego, którego relikwie są w katedrze w Starym Goa i ma być niezła fiesta. W środę 4 grudnia ma być market w naszej wiosce Anjuna, jest tu spore targowisko, dziś było pusto, a co środa spływają tu na pięknych łodziach z całego Goa handlarze by zrobić kolorowy market.

Pozdrawiamy z gorącego Goa (jest ok 25 stopni o 10 wieczorem) i przesyłamy błękit nieba oraz szum fal ciepłego morza i te piękne zachody słońca, za horyzont, bo nie ma tu chmur.

Iwonka i Jurek

Goa, plaża Palolem, 5 12 2002

Cześć!
Po 4 dniach na plaży Anjuna w północnym Goa przenieśliśmy się o 100 km na południe na plażę Palolem. Jest to plaża w kształcie podkowy długości ok 1 km zakończona na obu końcach zalesionymi wzgórzami i do tego jest tu spora bezludna wysepka dostępna przy odpływie po piaszczystej lasze. Wioska Palolem jest nietypowa, bo mieszkańcy zakazali budowania murowanych domów.

Mieszkamy więc w bambusowym domku na palach w gaju palmowym, z widokiem na morze, z szumem fal, bo do miejsca, gdzie fale się załamują jest może 50 metrów! 10 metrów od naszego domku jest internet cafe na 2 komputery. Tak powinien wyglądać modelowy raj. W domku mamy łoże małżeńskie z wielką moskitierą, a przed drzwiami werandę z siedzeniami, z której można obserwować zachód słońca na morzu. Nad domkiem stoi piękna palma kokosowa z wielka ilością dużych kokosów. Zastanawiamy się jak to będzie, gdy któryś z nich spadnie nam na nasz słomiany dach.

Iwona i Jurek Maronowscy